niedziela, 24 czerwca 2012

Noblistka, która bała się kałuż

Zdanie z okładki - Pierwsza pełna biografia Wisławy Szymborskiej - jest jakieś podwójnie nierzeczywiste. Zbyt monumentalne. Sama poetka z pewnością skrzywiłaby się po jego przeczytaniu, powiedziała, że taka swoista pomnikowość to nie jej estetyka. Byłaby onieśmielona, że ktoś sobie nią tak bardzo zawraca głowę, poświęca tak wiele czasu, żeby o niej opowiedzieć. W duchu może nawet by się zaśmiała: „Jaka tam pełna biografia, skoro dostawaliście ode mnie starannie wyselekcjonowane fragmenty?”

Nazwiska autorek to synonimy rzetelności. Niejednokrotnie razem przekopywały się przez archiwa (np. podczas pracy nad książką „Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu”), a zaangażowania Anny Bikont w „My z Jedwabnego” chyba nikomu przypominać nie trzeba. Rzeczywiście, imponującą pracę musiały wykonać i tym razem. Wydaje się, że ten żmudny proces osobowość noblistki im ułatwiła. Oczywiście nie dosłownie, bo Szymborska mówiąca o sobie bez charakterystycznego zakłopotania i pomijania własnych zasług, Szymborską by już nie była. Daje się wyczuć, że samo obcowanie z nią wszelkie niedomówienia w pełni rekompensuje. 

A uzupełniają je ci, którzy przebywali najbliżej (chociaż lepiej byłoby napisać: na tyle blisko, żeby móc dodać cokolwiek). Wzbogacona zdjęciami z prywatnych archiwów biografia poetki jest jak ona sama: pełna dystansu, daleka od patosu. Po jednej stronie widzimy małą Wisławę, która boi się kałuż, bo wydaje jej się, że nie mają dna. Naprzeciw niej stoi noblistka wyrażająca kategoryczny sprzeciw wobec myśli Dostojewskiego: Jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno. Gdzieś pomiędzy nimi starsza pani czyta poradniki budowlane, wynajduje nowe sposoby otwierania konserw, zamraża skrzydełka z KFC. 

Nie znaczy to jednak, że autorki uciekają od tematów trudnych – to w końcu portret kilku kluczowych dla współczesnego oblicza kraju dekad. Obraz polskiego środowiska literackiego, które regularnie przechodziło testy lojalności, próbowało dopasowywać się do rzeczywistości. Szymborska należała do niego i żyła według pewnego wzoru, ale jednocześnie miała patent na stworzenie przestrzeni, której znakiem rozpoznawczym były pojedyncze osoby, miejsca i przedmioty.

Kiedy książka ukazała się po raz pierwszy w 1997 roku, jako efekt ponoblowskiej euforii przemieszanej z zadziwieniem, stanowiła najprawdopodobniej jedyne skondensowane źródło wiedzy o Szymborskiej. Fakt, że piętnaście lat później niewiele się w tej kwestii zmieniło, to największe zwycięstwo poetki, która pokazała nam dokładnie tyle, ile chciała i nie oczekiwała wcale, że będziemy jej za to fragmentaryczne „odsłanianie” wdzięczni.

Trochę mi się po przeczytaniu zrobiło nieswojo, że tak w to jej prawie niepubliczne przecież życie weszłam z butami. Pomyślałam: „Ola, sięgnij lepiej po wiersze”. One są jak te kałuże, ale nie trzeba się ich bać – możemy przecież sami zdecydować, jak głęboko wchodzimy.

(Anna Bikont, Joanna Szczęsna, "Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej", Wydawnictwo Znak, Kraków 2012)

To jest oficjalna recenzja:

sobota, 23 czerwca 2012

Tylko dziada z babą brak


Mathieu Durey nie jest człowiekiem naszych czasów. Superwierzący policjant z Paryża, który narzucił sobie zasady czystości i walczy z przestępczością, czyniąc ze swojej służby krucjatę przeciwko diabłu. Jego najlepszy przyjaciel, tak samo niedzisiejszy współczesny krzyżowiec, zapada w śpiączkę po nieudanej próbie samobójczej. Mathieu zaczyna podejrzewać, że to nie mógł być zwykły nieszczęśliwy zbieg okoliczności. W toku śledztwa wpada na kilkanaście różnych tropów, wśród których mamy rytualne mordy, satanizm, sekty, zakon mnichów z Krakowa, near death experience, hipnozę i co tam jeszcze można sobie wyobrazić.  Owe ślady prowadzą do samego pana ciemności.

Jean-Christophe Grangé pisząc „Przysięgę otchłani” popełnił szereg tak rażących błędów i nadinterpretacji, że książka jest jedną z najgorszych w swoim gatunku. Chociaż i o gatunku nie może być mowy - jest to bowiem połączenie thrillera, horroru i paranormalnej papki, a całość stanowi niestrawny gulasz, który odbija się zgagą i żalem za czas stracony na czytaniu.

Moim głównym zarzutem jest nadzwyczaj niespójna konstrukcja głównego bohatera. Rozumiem zamysł autora na przeciwstawienie współczesnego policyjnego mnicha z szerzącym się dookoła złem, biegającego z bronią w ręku po ulicach Paryża w poszukiwaniu uniwersalnego dobra. Wiem też, że nie jest to pomysł pozbawiony sensu. Ale wykonanie, to już inna sprawa.  Mathieu w swoich przekonaniach jest jak wyjęty ze średniowiecza.  Na początku przekonuje nas, że jego misją jest walka ze złem, po czym zaczyna sobie przeczyć i stara się siebie przekonać, że szatan nie istnieje. Jest to dla niego zbyt przestarzały koncept (sic!).  Z jednej strony pielęgnuje w sobie przestarzałe przyzwyczajenia, z drugiej występuje w roli racjonalizatora. Grangé albo nie przeczytał tego, co już napisał, albo ma czytelników za kompletnych idiotów.

Idąc dalej, bohaterowie wciąż i wciąż podsumowują to, co już się  wydarzyło. Rozumiem, że główny charakter w książkach kryminalnych zawsze powinien mieć głupszego od siebie przyjaciela, który będzie go utwierdzał w jego przekonaniach, ale to już przesada. Co dwie, trzy strony natknąć się można na kolejną próbę odtworzenia toku zdarzeń, co po jakimś czasie nie tyle denerwuje, ile wręcz odstręcza i sprawia, że ma się ochotę rzucić książkę w kąt.

Można by napisać cały elaborat o tym, jak zła jest to powieść. A najgorsze jest to, że mogła być naprawdę ciekawa, ale o nowatorstwie nie ma jednak mowy. Szatan i wszystko, co się z nim wiąże to temat tak oklepany, że bardzo łatwo się na nim wyłożyć. Niestety, Grangé upadł z impetem prosto w kałużę.

Podsumowując, nie należy w ogóle zaczynać. Szkoda czasu, pieniędzy i nerwów. Chyba, że ktoś musi napisać recenzję. Ilość wątków przytłacza, ilość błędów razi, język jest przegadany i prostacki, a fabuła to nic nowego. Nie wspomnę już nawet o błędach w druku. Prawdopodobnie edytor miał dość po kilkunastu stronach i sobie odpuścił.

Także, panie Grangé, nigdy więcej, chyba że pod przymusem. 


Jean–Christophe Grangé, "Przysięga otchłani", przeł. Wiktoria Melech, wyd. Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2008

sobota, 16 czerwca 2012

Najprawdziwsza ściema

Od początku liceum notorycznie uciekaliśmy z lekcji. Chodziliśmy do – tak się to wtedy ładnie nazywało – pijalni piwa „Wiola”, która była miejscem kultowym. Gdyby zabrać tam czteroletniego brata, dla niego też pewnie znalazłaby się pięćdziesiątka do piwa albo solo. Jestem pewna, że Hemingway chciałby pobić się z Fitzgeraldem w miejscu takim jak to. Tylko, że nikt z nas nie miał czteroletniego brata ani możliwości, żeby Hemingwayowi o istnieniu „Wioli” powiedzieć. Zresztą on już miał swoje ulubione miejsca, a my byliśmy mu wdzięczni, że możemy o nich czytać. Pojedynek „Wiola” vs. książki, poprzez techniczny nokaut, wygrały te drugie.

Kiedyś w Empiku zobaczyliśmy Reklamę Jasia Kapeli. Znaliśmy go, bo – jako pierwszy zwycięzca – wpisał się złotymi zgłoskami na karty historii poetyckiego slamu w Polsce. A gdy przeczytaliśmy zamieszczone z tyłu okładki słowa Igora Stokfiszewskiego: kurewsko dobra poezja, już wiedzieliśmy: taka poezja, to poezja warta każdych pieniędzy. Musimy Reklamę kupić, to znaczy któreś z nas musi, a potem będziemy sobie pożyczać, spotykać się i czytać na głos, właśnie tak to sobie wyobrażaliśmy.

Akurat tak się złożyło, że to ja kupiłam wtedy tę książkę, a potem przez długi czas nosiłam ją w plecaku. Ale tego, że coś się zmienia, nie dawało się dalej ukrywać. To chyba było tak zwane szerokie spektrum możliwości. Zapomnieliśmy o „Wioli”, bo drzwi do innych miejsc stanęły przed nami otworem. Jaś Kapela zdawał się trochę zapominać o poezji. Być może chciał zapisać się złotymi zgłoskami na kartach polskiej prozy.

Przez chwilę myślałam, że Janusz Hrystus będzie ukłonem w stronę Adasia Miauczńskiego. Ale Marek Koterski, w przeciwieństwie do Jasia Kapeli, nie oszukuje odbiorcy, nie próbuje przekonywać go do przesłania, które nie istnieje. Może dlatego Markowi Koterskiemu nigdy szczególnie nie zależało na tym, żeby się gdziekolwiek reklamować.

Jeśli kiedyś przypadkiem przyszłoby wam wybierać między Januszem Hrystusem a piwem, nie wahajcie się ani chwili i wybierzcie to drugie, nawet gdybyście byli zmuszeni wypić je w miejscu bliźniaczo podobnym do „Wioli”.

(Jaś Kapela, „Janusz Hrystus”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010)

piątek, 15 czerwca 2012

Blady strach wśród mad menów.


Stany Zjednoczone w swoim założeniu miały być odizolowane od Europy. Nic dziwnego, Amerykanie wywalczyli sobie niepodległość od Anglików i nie chcieli mieć do czynienia ze Starym Kontynentem. Na tym gruncie wyrosła specyficzna mentalność i przekonanie o własnej wartości, które czasem zakrawa na megalomanię. Wszystko zmieniło się jednak wraz z wybuchem wojen światowych. Stany musiały wyjść naprzeciw oczekiwaniom Europy i pomóc. Zapłaciły za to jednak swoją cenę. Zimna Wojna wprowadziła niepokój i podejrzliwość, którą Amerykanie zaczęli przejawiać wobec swoich rodaków. McCarthy i strach przed ‘czerwonymi’ spowodowały ogólnonarodową panikę. Właśnie w takich okolicznościach umieścił akcję swojej powieści „Zakłócenia w eterze” Irwin Shaw.

Główny bohater, Clement Archer, to zwyczajny obywatel. Może trochę za bardzo naznaczony idealizmem i naiwną wiarą w ludzi, ale nikt wyjątkowy. Pisze scenariusze do radiowych słuchowisk reklamowych i generalnie całkiem nieźle mu się układa. Przynajmniej do momentu, w którym dowiaduje się, że kilkoro jego współpracowników podejrzewa się o bycie komunistami, a jego czyni się odpowiedzialnym za ich zwolnienie.

Autor pisał „Zakłócenia w eterze” w 1951 roku, a był to przecież początek „czerwonej paniki”. Amerykanie, tak kochający przecież wolność w każdej odsłonie, zaczęli patrzeć podejrzliwie na każdego, kto miał jakiekolwiek powiązania z komunistami. Wpłaciłeś pięć dolarów na pomoc dzieciom w Rosji? To znaczy, że jesteś „czerwony”. Wywalą cię z pracy, żona cię rzuci, nigdzie cię już nie zechcą. Najlepiej od razu wyemigruj do Rosji, bo USA serce ma po prawej stronie.

Shaw perfekcyjnie ukazał atmosferę lat, podczas których Ameryka stała się swoim własnym zaprzeczeniem, a media i politycy rządzili świadomością obywateli w dużo większym stopniu niż przed II wojną. Świat prosperity i środowisko nowojorskich artystów było przesiąknięte podskórnym strachem. Ludzie bali się mówić prawdę, więc wciąż się uśmiechali. Bo przecież ONI patrzą i oceniają. Ofiarą tej paranoi pada główny bohater i jego wyidealizowany świat.

Autor już ponad sześćdziesiąt lat temu wykazał się niesamowitą przenikliwością. Wiele aspektów współczesnej Ameryki opisał i opatrzył komentarzem. Co prawda komunizm nie zwyciężył, a na świecie nie panuje pokój, ale Stany Zjednoczone w tamtych dniach zaczęły się zmieniać. Jak dobrze, że Irwin Shaw tam był.


Irwin Shaw, „Zakłócenia w eterze”, przeł. Łukasz Nicpan, wyd. Książnica, Katowice 1992

wtorek, 5 czerwca 2012

"Wszystko, co ludzkie, jest moralne"*


Mocna książka. Mocna, bo realna. Do bólu prawdziwa.

„Ludzie moralni” to opowieść o ledwo zauważalnym wrastaniu w świat biznesu i luksusu. O tym, jak w ekspresowym tempie zaczynasz się w nim nudzić. W końcu dusić. Nieważne, na ile możesz sobie pozwolić. Nawet jeśli jesteś jak Czesław Żegiesta, miliarder koło pięćdziesiątki, który powtarza, że bardziej niż życie „liczy się - opowieść”** i stać go na to, żeby sobie ghostwritera do spisania tej opowieści zatrudnić.

Bo, wiesz, jeśli masz pieniądze, to dla ludzi od razu jesteś tym złym. Zepsutym od wewnątrz. I nawet jak chcesz się oderwać, wpasować trochę w przeciętność – zapomnij, już raczej nie będzie ci dane. A skoro jesteś bogaty i zły, czy masz prawo być szczęśliwy? Czy ci ten twój brak moralności na to pozwala?

Bohaterowie Kowalewskiego mówią: pewnie, że tak. I warto przy tym szczęściem cieszyć się tak po prostu, jak najpełniej. Ale są też tacy, co dodają: jesteś „moralny” tylko wtedy, gdy nie masz nic wspólnego z zakłamaniem. Jesteś dobry, jeśli służysz prawdzie. Tylko pamiętaj, tak z całego serca jej służ, nie przez szkło ekranu, podczas nagrywania telewizyjnego talk-show.

W tej książce „moralne” okazuje się to, co z pozoru nie ma prawa takie być. Granica moralności jest – tak samo jak granica prawdy – elastyczna. Raz po raz próbują przekraczać ją ludzie, którzy – mimo doskonałej biznesowej intuicji – nie wzięli pod uwagę, że system komunistyczny, który pomógł im się dorobić, może przestać istnieć.

I chociaż zmieniło się podejście do kwestii moralności i dobroci, dekalog biznesowy pozostał nadal ten sam: w istocie liczy się to, kto kogo skuteczniej okłamie. Tylko, że kłamać jest o wiele trudniej: dookoła media, politycy, kontrakty i zobowiązania. I pomyśleć, że kilkanaście lat wcześniej „moralny” był każdy, kto zgodził się drugiemu pomóc. Żadnej świadomości zła – wystarczyło tam machnąć ręką, tu przymknąć oko. Nowe czasy zmuszają do zadania kilku kluczowych pytań, z którymi większość nie jest w stanie się skonfrontować.

Żegiesta, z pomocą aktorki porno, profesora fizyki i kilku innych osób, uświadamia sobie, że rzeczywistość, w której żyje to iluzja. I on w tej iluzji zmuszony jest posuwać się coraz dalej i dalej, przekonując przy tym kordony doradców, że traktuje ją nadzwyczaj serio. Warto przeczytać tę książkę, żeby dowiedzieć się, do kogo należy ostatnie słowo.

(Włodzimierz Kowalewski, "Ludzie moralni", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012)

Źródła cytatów:

*W. Kowalewski, „Ludzie moralni”, s. 292.
**W. Kowalewski, „Ludzie moralni”, s. 7.


To jest oficjalna recenzja: