sobota, 23 czerwca 2012

Tylko dziada z babą brak


Mathieu Durey nie jest człowiekiem naszych czasów. Superwierzący policjant z Paryża, który narzucił sobie zasady czystości i walczy z przestępczością, czyniąc ze swojej służby krucjatę przeciwko diabłu. Jego najlepszy przyjaciel, tak samo niedzisiejszy współczesny krzyżowiec, zapada w śpiączkę po nieudanej próbie samobójczej. Mathieu zaczyna podejrzewać, że to nie mógł być zwykły nieszczęśliwy zbieg okoliczności. W toku śledztwa wpada na kilkanaście różnych tropów, wśród których mamy rytualne mordy, satanizm, sekty, zakon mnichów z Krakowa, near death experience, hipnozę i co tam jeszcze można sobie wyobrazić.  Owe ślady prowadzą do samego pana ciemności.

Jean-Christophe Grangé pisząc „Przysięgę otchłani” popełnił szereg tak rażących błędów i nadinterpretacji, że książka jest jedną z najgorszych w swoim gatunku. Chociaż i o gatunku nie może być mowy - jest to bowiem połączenie thrillera, horroru i paranormalnej papki, a całość stanowi niestrawny gulasz, który odbija się zgagą i żalem za czas stracony na czytaniu.

Moim głównym zarzutem jest nadzwyczaj niespójna konstrukcja głównego bohatera. Rozumiem zamysł autora na przeciwstawienie współczesnego policyjnego mnicha z szerzącym się dookoła złem, biegającego z bronią w ręku po ulicach Paryża w poszukiwaniu uniwersalnego dobra. Wiem też, że nie jest to pomysł pozbawiony sensu. Ale wykonanie, to już inna sprawa.  Mathieu w swoich przekonaniach jest jak wyjęty ze średniowiecza.  Na początku przekonuje nas, że jego misją jest walka ze złem, po czym zaczyna sobie przeczyć i stara się siebie przekonać, że szatan nie istnieje. Jest to dla niego zbyt przestarzały koncept (sic!).  Z jednej strony pielęgnuje w sobie przestarzałe przyzwyczajenia, z drugiej występuje w roli racjonalizatora. Grangé albo nie przeczytał tego, co już napisał, albo ma czytelników za kompletnych idiotów.

Idąc dalej, bohaterowie wciąż i wciąż podsumowują to, co już się  wydarzyło. Rozumiem, że główny charakter w książkach kryminalnych zawsze powinien mieć głupszego od siebie przyjaciela, który będzie go utwierdzał w jego przekonaniach, ale to już przesada. Co dwie, trzy strony natknąć się można na kolejną próbę odtworzenia toku zdarzeń, co po jakimś czasie nie tyle denerwuje, ile wręcz odstręcza i sprawia, że ma się ochotę rzucić książkę w kąt.

Można by napisać cały elaborat o tym, jak zła jest to powieść. A najgorsze jest to, że mogła być naprawdę ciekawa, ale o nowatorstwie nie ma jednak mowy. Szatan i wszystko, co się z nim wiąże to temat tak oklepany, że bardzo łatwo się na nim wyłożyć. Niestety, Grangé upadł z impetem prosto w kałużę.

Podsumowując, nie należy w ogóle zaczynać. Szkoda czasu, pieniędzy i nerwów. Chyba, że ktoś musi napisać recenzję. Ilość wątków przytłacza, ilość błędów razi, język jest przegadany i prostacki, a fabuła to nic nowego. Nie wspomnę już nawet o błędach w druku. Prawdopodobnie edytor miał dość po kilkunastu stronach i sobie odpuścił.

Także, panie Grangé, nigdy więcej, chyba że pod przymusem. 


Jean–Christophe Grangé, "Przysięga otchłani", przeł. Wiktoria Melech, wyd. Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2008

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz