wtorek, 30 kwietnia 2013

Lustra współczesnej Rosji



W Polsce nie mówi się już o „opisaniu” Rosji, bo opisywano ją dostatecznie wiele razy. „Poznawanie” Rosji zeszło gdzieś na dalszy plan, odkąd zapanowało przekonanie, że i tak nie sposób jej zrozumieć. Teraz pięknie mówi się o tym, że należałoby Rosję uchwycić. Igor T. Miecik uchwycił Rosję. I zrobił to jakby mimochodem, tak, że zamiast o tym pisać, wolałabym każdego po kolei odsyłać do książki.

Pewnie spora część czytelników zna te reportaże z łamów „Polityki” i pomyśli sobie, że „14:57 do Czyty” to książka z serii „kompilacja przedruków, czyli wydawniczy skok na kasę”. Czasem sama tak myślę przy okazji wydawania antologii, wydań piętnastych poprawionych i tak dalej. W wypadku książki Miecika wybór tych konkretnych tekstów wydaje się uzasadniony. Czytając je po kolei, otrzymujemy wielowymiarowy obraz Rosji.

Jakiej Rosji? Najprościej byłoby odpowiedzieć: współczesnej (chociaż znowu, zamiast odpowiadać, wolałabym odesłać wszystkich do książki). Współczesna Rosja kojarzy mi się z planszą do gry w Twistera. Rosjanie poruszają się po tej planszy, w zależności od tego, gdzie zatrzyma się wskazówka, wprawiona w ruch przez rządzących. O tym, że głosy z ‘góry’ często bywają przypadkowe już się nie mówi.

Część Rosji tkwi w przedziale pociągu relacji Moskwa-Czyta i gdyby mogła, już nigdy by z niego nie wysiadła. Innym bez różnicy, czy podróżują pociągiem, czy – dajmy na to  – autostopem. Byle na końcu trasy była, jeśli nie Moskwa, to przynajmniej Petersburg albo Niżny Nowogród. Do mniejszego miasta nie mają po co jechać: przecież swoją przyszłość projektowali już kilka razy, teraz tylko muszą, krok po kroku, zrobić wszystko, żeby się udało. Są też tacy, co żadnego z większych miast nigdy nie zobaczą: odsiadują wyrok w kolonii karnej, walczą w Czeczenii, zginęli w zamachach terrorystycznych albo „w niewyjaśnionych okolicznościach”. 

Igor T. Miecik pokazał, że części społeczeństwa Twister odpowiada, ale niektórzy – coraz odważniej – próbują grać na własnych zasadach. Nieraz nieudolnie, czasem tylko pozornie samodzielnie. Rosja szybko sprowadza na ziemię. I niechętnie patrzy w lustro. Jeśli już, to za siebie – na sprowadzonych na ziemię miło popatrzeć. Ale coraz więcej Rosjan wie, że wskazówka Twistera ciągle się kręci – może jeszcze dostaną swoją szansę. Na przyszłość. Albo na zemstę.

(Igor T. Miecik, "14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji", Czarne, Wołowiec 2012)

To jest oficjalna recenzja:

 

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Pokorny podróżnik jest zawsze u siebie



Eseje, które złożyły się na „Hotel nomadów”, ukazywały się wcześniej w prasie holenderskiej,  hiszpańskiej i niemieckiej. Zebrane razem tworzą unikalny obraz świata, ale i nietypowy autoportret opowiadacza-podróżnika, który nie mógłby tak opowiadać, gdyby podróżnikiem nie był. I który tak naprawdę nie mógł nie stać się podróżnikiem. Cees Nooteboom nie podróżuje jak turysta. Jego podróżowanie nie ma nic wspólnego z chwilowym oderwaniem, nie sprowadza się też do przewodnikowego poznawania konkretnych miejsc. Jest raczej tożsame z istnieniem.

„Pisanie jest łatwiejsze niż opisywanie”* – czytamy w eseju pt. „Hotel Nootebooma”. Ale nie ma wątpliwości, że opisywanie właśnie jest tym, co zajmuje autora najbardziej. Interesuje go każdy przedmiot, od instrukcji przeciwpożarowej poczynając. Jednak nie ma w tym zainteresowaniu – charakterystycznego dla tzw. podróżników sezonowych – nadmiernego zdziwienia. Nie jest to kwestia braku pokory (tej akurat ani przez chwilę Nooteboomowi odmówić nie sposób). Po prostu miejsce owego zaskoczenia automatycznie zajmuje u niego natychmiastowa refleksja. Zdumiewająca skłonność do refleksji.

Wiele uwagi poświęca samej istocie podróżowania i próbom zdefiniowania, kim właściwie jest ten, który podróżuje. Tak naprawdę zatem próbuje dookreślić samego siebie. Jaki jest Nooteboom z „Hotelu nomadów”? Erudyta brzmi za bardzo podręcznikowo, więc powiedzmy, że jest erudytą sentymentalnym, który nie ma problemów z byciem erudytą racjonalnym i krytycznym (zwłaszcza w artykule „Księżyc, woda, ziemia, śnieg i krew”, gdzie zarzuca prasie wypaczanie obrazu świata).

Przede wszystkim jest jednak człowiekiem nierozerwalnie związanym z przeszłością. „Jestem opancerzony czasem przeszłym”** – pisze w „Weneckich obrazkach”. I, rzeczywiście, w „Hotelu nomadów” przeszłość spaja świat istniejący ze światami, które tworzy Noteeboom na własny użytek. Po to, żeby pozostać tym, „który zawsze jest w domu, czyli u siebie”.*** Czyli w podróży.
 
 *C. Nooteboom, „Hotel nomadów”, s. 20.
**C. Nooteboom, “Hotel nomadów”, s. 41.

***C. Nooteboom, “Hotel nomadów”, s. 9.

(Cees Nooteboom, „Hotel nomadów”, przeł. Alicja Oczko, W.A.B., Warszawa 2012)

To jest oficjalna recenzja:
 

czwartek, 25 kwietnia 2013

Nigdy za mało o banalności zła

Hitler nigdy nie wydał bezpośredniego rozkazu eksterminacji Żydów. Nie zostało powiedziane nic poza tym, co mieściło się już w ramach nazistowskiej nowomowy. „Ostatecznie rozwiązanie kwestii żydowskiej” to temat, którym historycy będą zajmować się jeszcze przez długie lata, a to dlatego, że - z powodu historycznych niedopowiedzeń – pozostawia on duże pole do ideologicznej interpretacji. Jeśli jednak wiemy coś na pewno to tyle, że Konferencja w Wannsee była jednym z kamieni węgielnych położonych pod budowę maszyny śmierci, jaką był Holocaust.

W swojej nowej książce Mark Roseman próbuje w pigułce przedstawić nam jak doszło do spotkania w willi nad jeziorem, gdzie piętnastu dorosłych mężczyzn przesądziło o losach milionów istnień, jak znormalizował się proces zabijania, jak odporni na litość i współczucie mogą stać się zwykli ludzie.

Roseman zapoznaje nas z fascynującą, ale i makabryczną stroną historii, mianowicie z procesem uzależnienia od zabijania. Począwszy od Nocy Kryształowej, przez eutanazje na niepełnosprawnych, a na działaniach Einsatzgruppen kończąc, autor przekonuje nas, że sama Konferencja w Wannsee była już tylko pokłosiem czegoś, do czego Niemcy przygotowywali się mentalnie od wielu lat.

Poparte bogatą bibliografią rozważania na temat tego spotkania, utwierdzają nas tylko w przekonaniu o banalności zła. Roseman, podążając za tokiem myślenia Hanny Arendt, oszczędnymi środkami osiąga zamierzony efekt. Ma się wręcz wrażenie, że było w tych okropnych wydarzeniach coś makabrycznie śmiesznego. Bo oto kilkunastu mężczyzn, najzwyklejszych i przeciętnych, nie mówiąc niczego dosłownie, zgodziło się podpalić świat. Jedli przy tym pyszne potrawy, a rozmowy toczyły się w przyjemnej atmosferze braterstwa.

Ktoś może zapytać – po co o tym wszystkim czytać, przecież to już historia? Chociażby dlatego, że – jak donosi pismo „Der Standard” - 42 procent Austriaków uważa, iż nie wszystko za czasów Hitlera było złe. Jak mówiła moja polonistka – losy toczą się osiowo, każde wydarzenie może się jeszcze powtórzyć.


Mark Roseman, „Wannsee. Willa, jezioro, spotkanie”, przeł. Szymon Żuchowski, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2013

wtorek, 16 kwietnia 2013

Déjà vu



Czytanie środkowej części trylogii to potencjalny moment przełomowy. Może okazać się, że nie ma sensu sięgać po ostatnią (więc w domyśle: po co w ogóle traciło się czas na pierwszą). Przeczytanie „Kłamcy”, czyli kolejnej po „Drzewie morwowym” odsłony trylogii kryminalnej z Pawłem Werensem w roli głównej, raczej nie zniechęci czytelników do sięgnięcia po część finałową – „Króla Tyru”. Chociaż niektórzy mogą być rozczarowani tym, że tak łudząco przypomina poprzednią.

Paweł Werens nie jest już początkującym dziennikarzem. Książka o sekcie kainitów, której tajemnice odkrywał dwa lata wcześniej, przyniosła mu popularność. Jeździ na spotkania autorskie, jest „kimś”. Nie musi się już martwić o pracę w redakcji. Przeszłość, o której – tak jak w pierwszej części – wolałby nie pamiętać, powraca do niego wtedy, gdy jest przekonany, że nic mu już nie grozi.

W recenzji „Drzewa morwowego” pisałam o tym, jak to dobrze, że nie mamy do czynienia z bohaterem – inspektorem w średnim wieku i jego przygłupim kolegą, którego zadanie polega na tym, by raz na jakiś czas podsumować to, co już udało się ustalić. Postaci w „Kłamcy” w zasadzie niczym się nie bronią. Mamy uczciwego, niedowartościowanego zawodowo policjanta, który rozwiązanie zagadki i bycie o krok przed przysłowiowymi czarnymi charakterami, bierze na siebie. Mamy atrakcyjną kobietę – bez niej Werensowi będzie trudno chociażby zacząć rozwiązywanie zagadki. Mamy Werensa, takiego, jak został nam już „opowiedziany” w poprzedniej części. Zmieniło się jego otoczenie i status społeczny, ale wewnętrznie ciągle pozostaje taki sam.

Jedyną postacią, o której dowiadujemy się czegoś zaskakującego jest stryj Pawła – Mariusz Werens. Tyle, że ginie on niemal od razu, a i z tego, kto jest zabójcą, nie robi Białkowski tajemnicy. W „Kłamcy” nie chodzi o to, kto zabił. Liczą się motywy i ukryte intencje. Tylko poszukiwanie ich w przeszłości, między biblijnymi wersetami, wśród rytualnych morderstw… Czy nie o tym czytaliśmy „w poprzedniej części”?

Pisząc o „Kłamcy” można się cały czas odnosić do tego, co „w poprzedniej części”. To trochę tak, jak gdyby w „Drzewie morwowym” skumulowały się najlepsze pomysły, najbardziej nietypowe rozwiązania i zabrakło ich autorowi na więcej.

„Kłamca” nie jest złą książką. Ale jest zdecydowanie najsłabszą książką Tomasza Białkowskiego. Zabrakło mi w niej jego znaku rozpoznawczego - wglądu do wnętrza bohaterów. „Drzewem morwowym” udowodnił, że można wprowadzić do kryminału elementy uniwersalne, które wypchną go gdzieś poza standardowe „to się dobrze czyta”. W „Kłamcy” na pierwszy plan wysuwa się szybkie tempo akcji. I, rzeczywiście, czyta się dobrze, ale jednocześnie oczekuje się czegoś ponadto. 


(Tomasz Białkowski, "Kłamca", Szara Godzina, Katowice 2012)

To jest oficjalna recenzja: 

piątek, 5 kwietnia 2013

Ostatnie zapiski Starego Doktora

Miniony rok, ogłoszony Rokiem Janusza Korczaka, był w dużej mierze próbą odczarowania jego postaci. „Pamiętnik i inne pisma z getta” to zbiór, podzielonych na dwie części, ostatnich tekstów Starego Doktora. Pierwszą sam nazwał swoim pamiętnikiem, druga to zapiski powstałe już w warszawskim getcie.

Wojenna działalność Korczaka pozostawała nieco w cieniu. W pamięci utkwiło jego legendarne już przejście z wychowankami Domu Sierot na Umschlagplatz i dobrowolny transport do Treblinki. Jacek Leociak apeluje w posłowiu do „Pamiętnika”, by Korczaka nadmiernie z tego powodu nie heroizować. Podobny głos znajdziemy w wydanej niemal dwa lata temu książce „Korczak. Próba biografii” Joanny Olczak-Ronikier. Obydwoje sugerują, że decyzja, jaką podjął była dla niego jedyną możliwą i mitologizowanie jej jest niedorzeczne. Chodziło po prostu o dochowanie wierności sprawie, której poświęcił się lata wcześniej.
 
Kiedy był dzieckiem, ojciec notorycznie nazywał go „gapą i cymbałem”. Uważał, że jest zbyt wrażliwy. Najbardziej trwałym wspomnieniem po ojcu były jego kilkukrotne pobyty w szpitalach psychiatrycznych. Korczak do końca życia był głęboko przerażony, że może być przez to genetycznie obciążony chorobą psychiczną. Możliwe, że właśnie z tego powodu nigdy nie zdecydował się na założenie własnej rodziny.

Wojnę japońską spędził na froncie. Frontem, na którym walczył podczas drugiej wojny światowej były drzwi kolejnych instytucji, mających zapewnić przetrwanie jego wychowankom. Ta wojna składała się z nieustannego organizowania: zebrań, jedzenia, leków. W końcu czasu, by w nocy zawsze zostało go trochę na pisanie. Korczak wielokrotnie zastanawiał się, co będzie robił, kiedy wojna się skończy. Sprawy codzienne nazywał wówczas stratą czasu, tak jak gdyby chciał wreszcie znowu działać na sto procent swoich możliwości.

Jego uderzająca drobiazgowość i skrupulatność, notowanie dosłownie wszystkiego, co zauważył, były być może sposobem na przetrwanie wojennej rzeczywistości. Jednak jeśli tylko w grę wchodziło dobro wychowanków, wojenna rzeczywistość wydawała się nie stanowić dla niego  przeszkody. Zamieszczone w książce pisma, które masowo wysyłał do konkretnych ludzi i organizacji pokazują, że w sprawach dzieci, stawał się kimś zupełnie innym. Bezkompromisowym, momentami zbyt impulsywnym. Nie przebierał w słowach i nie widział nic niestosownego w obrażaniu ludzi.

Ale portret niezmordowanego działacza wcale w „Pamiętniku” nie dominuje. Mamy okazję zobaczyć też człowieka, który właściwie nigdzie nie pasuje do końca. Melancholijnego, wręcz depresyjnego. Zawiedzionego rzeczywistością i niepewnego swojego w niej miejsca. Skłaniającego się ku różnym religiom, z których ostatecznie żadna nie spełnia jego oczekiwań. Całkowicie apolitycznego. Nie do końca Żyda, nie w pełni Polaka. Pacyfistę, zirytowanego brakiem konkretnych działań. I chociaż z biegiem lat coraz bardziej starał się od tego określenia uciekać, także – mimo wszystko – pisarza, który samemu rytuałowi pisania wydaje się być w pełni podporządkowany.

„Pamiętnik i inne pisma z getta” to milowy krok w stronę odczarowania Janusza Korczaka.

(Janusz Korczak, "Pamiętnik i inne pisma z getta", W.A.B., Warszawa 2012) 

To jest oficjalna recenzja: