środa, 26 czerwca 2013

Zło jest wszędzie



„W literaturze nie tyle się pojawiła, ile mocno już uplasowała autorka z własnym językiem, frazą, znajomością świata, głową na karku i licznymi historiami do opowiedzenia.”* Miał rację Jerzy Pilch kiedy w swoim Dzienniku napisał tak o Joannie Bator. Ale – nadal cytując Pilcha – powiedzieć, że Ciemno, prawie noc to język żyjący własnym życiem i historie nim opowiedziane, które brzmią, jak gdyby ktoś odkrył je dla literatury po raz pierwszy, „to nic nie powiedzieć”.

Warszawska dziennikarka, Alicja Tabor, wraca po latach do rodzinnego Wałbrzycha, by napisać reportaż o zaginionych w niejasnych okolicznościach dzieciach. Jest reporterką – kolekcjonerką historii, ale nie spodziewa się, że aż tylu opowieści przyjdzie jej wysłuchać ani, że będzie główną bohaterką kilku z nich.
 
Ciemno, prawie noc, to powieść z elementami horroru, romansu, baśni, kryminału, wreszcie z autentycznym wątkiem z II wojny światowej i tworzącym monumentalną oprawę Zamkiem Książ. Osadzona, po raz kolejny w przypadku Bator, w wałbrzyskich realiach, okazuje się przede wszystkim książką o złu. Wszechobecnym, nie do zlikwidowania i nie do ominięcia. Złu w najczystszej postaci, ale i tym wyglądającym całkiem niewinnie pod płaszczykiem chorobliwie utożsamianej z katolicyzmem polskości.

Tak, to jest bardzo polskie zło – przybierające kształt krzyża, wszystkich świętych i odcisków na kolanach. Przemawiające głosem szaleńców, którzy w obronie tych polskich kształtów nie cofną się przed niczym. 

Bator genialnie sportretowała społeczeństwo uzależnione od składania siebie w ofierze Wielkiej Sprawie. Tak wielkiej, że wielkości jej pojąć nie sposób, ale właśnie to dowodzi, że sprawa jest słuszna i, obowiązkowo, najwyższej wagi. Właśnie dlatego też za wszelką cenę należy bezpardonowo atakować tych, którzy z etatowymi męczennikami nie chcą mieć nic wspólnego.

W Ciemno, prawie noc nowy wymiar zyskał nie tylko język powieści. To także barwna dokumentacja tzw. języka nienawiści. Fragmenty utrzymane w konwencji internetowych wpisów bez wahania uznać można za wybitne. Ale frustracje masowo wyrzucane przez internetowe okno na świat to tylko jedna z wielu paranoi. Będzie ciemno, coraz ciemniej. O tym, czy uda się poznać prawdę i tak zdecyduje czyjaś historia. 
 
*J. Pilch, „Dziennik”, s. 117.

(Joanna Bator, "Ciemno, prawie noc", W.A.B., Warszawa 2012) 

To jest oficjalna recenzja:

 

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Duży wycinek polskości


Marcin Kącki długo patrzył Samoobronie na ręce jeszcze wtedy, gdy stanowiła trzecią siłę w parlamencie. To on był autorem tekstu o seks-aferze w partii oraz – rok później – ujawnił kupowanie podpisów na listach wyborczych przez posłankę Renatę Beger. Jego reportaż o działalności chyba najbardziej osobliwej partii III RP i nieprawdopodobnej, zważając na okoliczności, karierze jej lidera – Andrzeja Leppera, czyta się przede wszystkim z niedowierzaniem. Bo przecież Samoobrona nie była wyskokiem czy jednorazową pomyłką, tylko partią, która przez dwie kolejne kadencje reprezentowała obywateli i współrządziła krajem.

Kącki odsłania kulisy jej działania. Wszechobecny nepotyzm i niekończące się procesy sądowe niemal wszystkich działaczy. Luki w ich życiorysach, braki w wykształceniu i absolutny brak przygotowania do bycia w polityce, który jednak wcale nie przeszkadzał im bezkompromisowo walczyć o utrzymanie się w niej. I to nie gdzieś na politycznych peryferiach, a na wpływowych stanowiskach.
„Lepperiada” to nie tylko książka o Andrzeju Lepperze, który do polityki trafia z ulicy i z tego samego miejsca wprowadza do niej setki nowicjuszy, bo dość szybko się uczy, nie wstydzi korzystać z pomocy i doskonale wie, czym jest populizm. Kącki subtelnie, aczkolwiek wymownie, pisze też o czołowych polskich politykach, którzy – mimo, że oficjalnie, na wszelki wypadek, odcinali się od Leppera kilkakrotnie i za jego życia, i potem – musieli się z nim liczyć i naprawdę nieźle odnajdywali się w grze na jego zasadach. 
To nie jest historia jednego człowieka, który chciał znaleźć się jak najbliżej władzy, a kiedy już mu się to udało, skupił się na wszczynaniu awantur i walce o miejsce w mediach. To portret całego systemu politycznego po 1989 roku. Tej niezmiennej mentalności towarzyszącej tak samo wybieranym przedstawicielom władz, jak i wyborcom. Pozostałości po komunizmie, który gdzieś z tyłu statystycznej polskiej głowy zostawił, że dużo należy się „z urzędu”.
Lepper dla jednych był pośmiewiskiem, dla innych mężem stanu. „I z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!” – odpowiadał Mikołaj Gogol krytykom jego „Martwych dusz”, książki, która – w założeniu – miała być rosyjską epopeją. Opowieść o Samoobronie nijak się na epopeję nie nadaje, ale jej historia mówi nam wiele o polskości. Polskości, której przejście do historii jeszcze daleko. 
(Marcin Kącki, "Lepperiada", Czarne, Wołowiec 2013)


To jest oficjalna recenzja:


czwartek, 6 czerwca 2013

Piekła istnieją - nie trzeba ich sobie wymyślać


Po wycieczce na Wyspy Owcze z Marcinem Michalskim („81:1. Opowieść z Wysp Owczych”), Maciej Wasielewski trafił na koniec świata. Do miejsca niedostępnego. Gdzieś, gdzie nikt nie może dowiedzieć się, że jest reporterem.

Wysepka Pitcairn na Oceanie Spokojnym znajdująca się pod jurysdykcją Wielkiej Brytanii. Cztery kilometry kwadratowe lądu. Społeczność liczy zaledwie kilkadziesiąt osób. Produkowany tutaj miód trafia na stół angielskiej królowej. Mieszkańcy nazywają ananasy jabłkami. Rośnie tu dużo drzew pomarańczowych i kokosowych, są też chlebowce.

Trudno uwierzyć, że niektórzy (ci najodważniejsi) stamtąd uciekają. Wasielewski nie tylko  odkrywa dlaczego uciekają, ale i pisze o tym, czego się dowiedział tak, że sami możemy zdecydować czy próbujemy się z tematem zmierzyć, czy raczej też wolimy uciec.

Wydarzenia, jakie miały miejsce na wyspie wymykają się wszelkiej klasyfikacji. Gdzieś między wersami słychać pogłos – nazwijmy to – cywilizowanej reszty świata: „To się w głowie nie mieści…”, „U nas tego nie ma”, „Jakie to szczęście, że u nas tego nie ma!”

Cywilizowana część świata wzięła na swoje barki wymierzenie sprawiedliwości na wyspie, o której przypomniała sobie chwilę wcześniej. Cywilizowana część świata ma dzięki temu czyste sumienie. Ale Wasielewski pisze też o tych, którzy nie bardzo wiedzą, od czego tu uciekać i nie mogą tej części świata wybaczyć, że tak bezczelnie się wtrąciła i zakłóciła życie, które toczy się bez większych zmian od kilkuset lat.

Pitcairn okazało się jednym z istniejących piekieł – wcale nie musimy ich sobie wymyślać. Wasielewski przyłapał nas na przywiązaniu do bycia w grupie cywilizowanej. Kurczowe trzymanie się ogólnoświatowych standardów okazuje się o wiele bezpieczniejsze, ale nie spowoduje, że piekła przestaną istnieć. Oburzycie się czytając tę książkę. Będziecie źli, bezsilni, zaskoczeni, być może do końca nie uwierzycie.

Ale to dowodzi tylko, że „Jutro przypłynie królowa” jest metaforą najbardziej pierwotnych mechanizmów, na których opiera się świat. Żaden tam „nasz” czy „ich” świat, tylko cały świat bez wyjątku. Nie potrafię też nie spojrzeć na tę książkę jak na wielkie reporterskie wyzwanie, któremu Maciej Wasielewski w pełni podołał. Opowiedział o czymś, o czym – wydawałoby się – opowiedzieć nie sposób.


(Maciej Wasielewski, "Jutro przypłynie królowa", Czarne, Wołowiec 2013) 

To jest oficjalna recenzja:

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Wydawniczy "skok na kasę"



Bądźmy szczerzy – Dan Brown nie jest pisarzem z najwyższej półki i mimo, że jego książki zawsze wywołują medialny szum, a czasem nawet dyskusje w programach publicystycznych, to nadal jest to literatura czysto rozrywkowa. Niestety, w przypadku „Inferno” schemat zastosowany w poprzednich powieściach odbił się rykoszetem, a Brown dostał kulę w kolano.

Główny bohater, Robert Langdon, znowu toczy walkę o przetrwanie świata. Trochę mu ciężko, bo cierpi tajemniczy „uraz głowy” będący w zasadzie przyczynkiem do poprowadzenia dalszej narracji. Tym razem w grę wchodzi zabójczy wirus stworzony przez fanatyka, który chce zmieść z powierzchni ziemi przynajmniej połowę populacji, aby uratować nas samych przed przeludnieniem. Gdzieś w tle pojawia się tajna organizacja o nazwie „Konsorcjum” oraz oszukańcza łysa kobieta o szemranej przeszłości, jest też dużo muzeów i ukrtyej w nich (nieprawdziwej) symboliki. Aha, no i Dante. Bo to właśnie „Boska Komedia” jest kluczem do wyjaśnienia całej skomplikowanej sytuacji.

O ile w poprzednich książkach Browna fabuła była całkiem spójna, to w przypadku „Inferno” opowieść snuta jest chaotycznie i przypadkowo. Czyta się to trochę tak, jak gdyby autor powybierał przypadkowo kilkanaście intrygujących historyjek z różnych dziedzin wiedzy i postanowił na siłę połączyć je w całość. Efekt końcowy jest śmieszny i nawet największy czytelniczy naiwniak nie da się nabrać na choćby szczątkową wiarygodność.

Pomijając aspekt złego pisarstwa, „Inferno” ma jeszcze jedną niewybaczalną cechę – demagogię. Brown posługuje się pseudonauką i pozornie mądrymi sformułowaniami. Pod ich przykrywką przekazuje nam uproszczony i jednowymiarowy światopogląd, dzieląc rzeczywistość na taką bez odcieni szarości. 

Pierwsza strona „Inferno” informuje nas o pozorach prawdziwości. Wydawca Browna nazywa się tak samo, jak w powieści, a muzea i miejsca rzeczywiście istnieją. Ale nie dajmy się zwieść. Ta książka to zwykły „skok na kasę”. Szkoda tylko, że Brown oszukuje w tak oczywisty sposób.

Dan Brown, „Inferno”, Transworld Publ. Ltd. Uk, 2013