poniedziałek, 28 października 2013

Kurz, krew i doskonały reportaż

„Bukareszt” Małgorzaty Rejmer jest genialnym portretem miasta. Mnóstwo w nim fascynacji, dużo dystansu i przekonania, że tak naprawdę niewiele można uchwycić, bo jedna warstwa co najwyżej odsłania kolejną. Dzięki temu miastu poznajemy historię kraju. Tragizm wielkiej historii i pojedynczych losów miesza się tutaj z melancholią. W liryczną miejscami narrację wkrada się okrutny naturalizm.

Są w literaturze faktu zdania, których raz przeczytanych już nigdy się nie zapomni. Na przykład: Dziennikarze najlepiej sprzedającej się w Czechach gazety „Blesk” (Błyskawica) w 2000 roku opisali szczękę piosenkarki Heleny Vondráčkovej z zaznaczeniem, które zęby ma sztuczne.* Albo: Trzy szmaty do podłóg Marleny Dietrich otrzymały numer katalogowy 70039.** Z „Bukaresztu” trudno byłoby wybrać jedno takie zdanie. Na pewno nie zapomnę bajki (tak, bajki) o Nicolae Ceauşescu, którą trzeba opowiedzieć, jeśli chce się mówić o współczesnej Rumunii.

Kiedy bajka zaczyna się 26 stycznia 1918 roku w Scorniceşti – Rumunia ma jeszcze nadzieję na stabilną przyszłość. Kiedy się kończy 25 grudnia 1989 roku w Târgovişte – okazuje się, że Rumunia została skutecznie pozbawiona tożsamości. O nadziei mało kto pamiętał, o przyzwoleniu na zbrodnie z czasów II wojny światowej lepiej było nie wspominać. Epoka totalnej inwigilacji zakończona egzekucją Ojca Narodu była próbą przetrwania i nikt nie wiedział, dokąd zaprowadzi.  Kiedy niespodziewanie się skończyła, było wiadomo jeszcze mniej.

Bukareszt, nazywany Paryżem Europy Wschodniej, był świadkiem historii. Mrocznej historii smutnego kraju. Dyktatura naznaczyła współczesnych Rumunów. Cząstkę poprzedniego systemu widać w nich tak samo, jak z każdego miejsca w Bukareszcie widać zbudowany na polecenie Ceauşescu niezniszczalny Dom Ludu.

Rejmer pisze, że „historie, w których jest tylko cierpienie, nie mają żadnej wartości”.*** W historii rumuńskiej stolicy i reszty kraju cierpienie dominowało. Ale była też euforia, potem rezygnacja, wreszcie masowe posłuszeństwo i rewolucja, którą dziś mało kto chce nazywać rewolucją. 
 
Rumuni z brakiem tożsamości borykają się do dziś. Tyle że teraz mniej o tym myślą. Po latach pozostał smutek i rezygnacja, więc nauczyli się traktować ten smutek jako coś bajkowego, a rezygnacja jest dla nich powodem do dumy. Może kiedy ktoś wspomina 25 grudnia 1989 roku, przechodzi im przez myśl, że kiedyś byli inni. Ale to nic pewnego. Zresztą, może wcale nie byli.

Doskonały reportaż. Nie do zapomnienia. 
 
*Mariusz Szczygieł, „Gottland”, Wołowiec 2010, s. 131.
**Angelika Kuźniak, „Marlene”, Wołowiec 2009, s. 7.
***Małgorzata Rejmer, „Bukareszt. Kurz i krew”, Wołowiec 2013, s. 39.

(Małgorzata Rejmer, "Bukareszt. Kurz i krew", Czarne, Wołowiec 2013)

To jest oficjalna recenzja:

 

piątek, 18 października 2013

Zepsuty mikser

Jӧel Dicker - "literacki mikser", "supergwiazda europejskiej literatury", "nowy Stieg Larsson". Ochy i achy, peany i peany, nagrody gonią nagrody. A wygląda na to,  że aby zasłużyć na te wszystkie tytuły wystarczy napisać przeciętną powieść, która jest zlepkiem pomysłów wykorzystanych wcześniej, i to z dużo lepszym skutkiem, przez Nabokova, Rotha, czy Davida Lyncha.

Marcus Goldman przeżywa twórczą niemoc. Po oszałamiającym sukcesie swojej pierwszej książki nie jest w stanie napisać niczego na miarę debiutu. Niespodziewanie do więzienia trafia jego mentor i były profesor, Harry Qubert. Okazuje się, że jest głównym podejrzanym o morderstwo, które wydarzyło się ponad trzydzieści lat wcześniej, kiedy to w tajemniczych okolicznościach zaginęła piętnastoletnia Nola. Marcus wyrusza do Aurory, aby dowiedzieć się prawdy o tym, co naprawdę wydarzyło się w sennym miasteczku. Przy okazji odnajduje inspirację i postanawia opisać całą sprawę w nowej książce. 

"Prawda o sprawie Harry'ego Quberta" to zręcznie napisany kryminał w klimacie noir. Na pozór przyjazne miasteczko na amerykańskiej prowincji staje się świadkiem i sędzią opisanych wydarzeń. Tu każdy ma coś na sumieniu i w miarę rozwoju akcji podejrzewać można praktycznie wszystkich. Splot na pozór niepowiązanych wydarzeń i tajemnic doprowadza do tragicznej śmierci piętnastoletniej dziewczyny, która jest postacią o wiele bardziej skomplikowaną, niż się nam na początku wydaje. 

Poza zręcznie napisanym wątkiem kryminalnym jest jeszcze kilka pobocznych, które takie dobre już nie są. Na przykład historia romansu Harry'ego z Nolą. Rozumiem, że dodaje to całej powieści odrobiny niezbędnej pikanterii, ale równocześnie jest to chyba najbardziej irytująca i infantylna historia miłosna, z jaką miałam do czynienia. Jest też motyw ucznia i mistrza, który wydaje się być lekko naciągany - taka trochę powieściowa zapchaj dziura, która miała nadać "Sprawie Harry'ego Quberta" głębi i tego czegoś, co sprawiłoby, że książkę można by nazwać naprawdę inspirującą .

Czytając Dickera ma się wrażenie czytelniczego deja vu. To było tu, to było tam, a to to już ewidentna kalka. Gdyby autor z paru rzeczy zrezygnował, książka byłaby po prostu dobrym kryminałem w starym stylu. A tak pozostaje nam coś, co aspiruje do miana wielkiej literatury, a w gruncie rzeczy jest dobrze reklamowaną marketingową papką.

Jӧel Dicker, „Prawda o sprawie Harry’ego Quberta”, przeł. Oskar Hedemann, wyd. Albatros,  Warszawa 2013

środa, 2 października 2013

Posmoleńscy Hamleci i posmoleńskie Antygony


10 kwietnia 2010 roku na scenie – smoleńskim lotnisku Siewiernyj – ma wylądować  samolot prezydencki. Jednak jego załoga (aktorzy) przed zagraniem na owej scenie mieli ani jednej próby. Nikt nie sprawdził też, czy scena została właściwie przygotowana. Z teatralnego punktu widzenia – nie do pomyślenia. Być może tak samo „nie do pomyślenia” było spojrzenie na katastrofę smoleńską z perspektywy teatrologicznej. Dariusz Kosiński przyjrzał jej się właśnie pod tym kątem i napisał książkę o zbiorowości, która do zjednoczenia potrzebuje starannie wyreżyserowanego  rytuału. Ale przede wszystkim potrzebuje przekonania o własnym istnieniu.

Kosiński nie ma wątpliwości, że 10 kwietnia 2010 roku przeżyliśmy jako zbiorowość – każdy jest w stanie przypomnieć sobie, co tego dnia robił. Cały spektakl zaczął się już wtedy, gdy katastrofa nie została jeszcze oficjalnie potwierdzona, a media – pozbawione dokładnych informacji – nie mogły przekazać „faktów” i umieścić wydarzenia w ciągu przyczynowo skutkowym, który byłby zrozumiały dla odbiorcy. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich mediów.

Przedstawiając dowody na to, że katastrofa smoleńska należała do kategorii performansu, posługuje się autor raportem komisji Jerzego Millera, który – jak zauważa – jest jedynym oficjalnym, względnie całościowym dokumentem, jakim dysponujemy. Samych członków komisji porównuje do historyków teatru, którzy na podstawie fragmentów (stenogramów) musieli odtworzyć nie tylko przebieg zdarzeń, ale także spróbować poznać intencje poszczególnych osób oraz motywy ich działań. Nigdy nie będzie to wiedza całościowa. Prawdopodobnie nie uda się poznać wszystkich przyczyn katastrofy i jej dokładnego przebiegu z bardzo prostego powodu – wszyscy jej uczestnicy nie żyją. Zatem każda próba odpowiedzi na pytania z nią związane, ma w sobie coś z iluzji.

Sposobem na oswojenie katastrofy o wymiarze, z jakim nie spotkaliśmy się wcześniej, było jej teatralne uwznioślenie. Kosiński pokazuje, że część decyzji, jakie zapadły w kwestii smoleńskiej to konsekwencja „żałobnego rozmachu” i potrzeby kontynuowania przedstawienia. Sam pochówek pary prezydenckiej na Wawelu świadczy według niego o potraktowaniu jej jak elementów spektaklu – symboli stojących na czele „prawdziwszej” Polski. Same protesty dotyczące miejsca pogrzebu, happeningi upamiętniające ofiary, „walka o krzyż” czy akcje inicjowane przez „Solidarnych 2010” – wszystko to miało charakter spektaklu, którego zasadniczą rolą było wzmocnienie przekonania o istnieniu wspólnoty i dalsze podtrzymanie iluzji.

W tych, którzy zdecydowali się wyjść na ulice, dostrzega Kosiński posmoleńskich Hamletów i posmoleńskie Antygony. Zauważa też, że Jarosław Kaczyński – mimo, że od tych Hamletów i Antygon odciął się w swojej kampanii wyborczej – sam zachowywał się podobnie do szekspirowskiego bohatera. Bywał też Konradem z mickiewiczowskich „Dziadów” domagającym się rządu dusz.

Przez pierwsze miesiące „po Smoleńsku” przećwiczyliśmy na sobie coś, co dotychczas znane nam było z lektur epoki romantyzmu. Wydawało się, że wspólne manifestowanie sprzyja zjednoczeniu. Paradoksalnie jednak to, co miało połączyć „całą Polskę”, jeszcze bardziej uwidoczniło, że nie istnieje uniwersalna zbiorowa czy narodowa tożsamość.

Niestety ci, którzy się na tę „całą Polskę” powoływali, zaczęli przywłaszczać sobie pewne pojęcia. Pojęcie państwa (słynne hasło „Tu jest Polska”, którym wyznawcy religii smoleńskiej oddzielili Polaków od nie-Polaków). Wreszcie, symboliczne pojęcie ofiary. Retoryczne związanie Smoleńska z Katyniem spowodowało, że na tych, którzy lecieli w prezydenckiej delegacji patrzy się jak przedstawicieli elity, którzy złożyli ofiarę z samych siebie. Niewielu pamięta o tym, co każdy z osobna robił przed złożeniem tej „ofiary”.

Ukształtowana pod wpływem nieznanego dotąd impulsu wspólnota skrzywdziła sama siebie. Grupy ludzi walczące „o prawdę i pamięć” w rzeczywistości nawoływały do pamiętania o przeszłości, która wielokrotnie była przetwarzana na potrzeby konkretnych osób i konkretnych spektakli. Polityka nie jest przecież niczym innym, jak niekończącym się przedstawieniem.

(Dariusz Kosiński, "Teatra polskie. Rok katastrofy", Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, ZNAK, Warszawa-Kraków 2013)

To jest oficjalna recenzja: