piątek, 16 sierpnia 2013

Yolo, swag i inwazja kosmitów

Rick Yancey to facet z głową. Wykorzystując zamiłowanie świata do postapokaliptycznych powieści dla młodych dorosłych stworzył bestseller, który ma szansę stać się przebojem na miarę „Igrzysk śmierci”, a sobie zapewnił całkiem przyzwoitą emeryturę. W oczekiwaniu na ekranizację „Piątej fali”, która prawdopodobnie będzie ociekać hollywoodzkością, jak zresztą wszystkie produkcje Sony Pictures, warto przeczytać książkę, aby przynajmniej wiedzieć, o czym niebawem będzie mówił cały popkulturowy świat. 
 
Od momentu kiedy na orbicie pojawili się kosmici, Cassie przeżyła już cztery fale zniszczenia. Najpierw elektromagnetyczny impuls obdarł ją z Facebooka i prostownicy do włosów, a potem było już tylko gorzej – fala tsunami pozbawiła życia połowę globu, drugą połowę przetrzebiła zaraza zwana „czerwoną śmiercią”, a pozostałych nieboraków dobiły pozaziemskie drony. Mimo to Cassie przeżyła i niebawem doświadczy piątej fali. Jest sama, jest przerażona i jest nastolatką, a do tego musi uratować ludzkość (czy komuś jeszcze na myśl przychodzi Katniss Everdeen?). 

Pomimo oczywistych inspiracji Yanceya trzeba przyznać, że „Piąta fala” to naprawdę dobra, rozrywkowa powieść. Trupy liczy się w miliardach, akcja pędzi na łeb na szyję i pomiata naszą bohaterką, jak szmacianą kukiełką, natomiast czarne charaktery są tak bardzo czarne i archetypowo złe, że aż chce się podjąć broń i stanąć do walki. 

Jednak czy naprawdę, stojąc w obliczu apokalipsy, ktokolwiek przejmowałby się ułożeniem włosów? Czy kilkulatki naprawdę są do tego stopnia inteligentne, żeby przewidzieć konsekwencje inwazji kosmitów? Czy naprawdę w tego typu książkach zawsze musi pojawiać się drugoplanowy przystojniak, będący połączeniem człowieka i jakiegoś innego gatunku, a bohaterka chciałaby z nim być, ale moralność jej nie pozwala?

Każdy, kto ma za dużo wolnego czasu i chwilowo nie szuka w książkach ambitnej treści zmieniającej spojrzenie na świat, może spokojnie sięgnąć po „Piątą falę”, by przekonać się, na jakim gruncie pączkuje wyobraźnia ludzi, którzy w przyszłości będą pracować na naszą emeryturę. Chyba, że przyjmiemy strategię Yanceya, skopiujemy od niego ramy powieści, wstawimy swoich bohaterów i sami zatroszczymy się o naszą przyszłość. Sukces gwarantowany.

Rick Yancey, „Piąta fala”, przeł. Marcin Wróbel, wyd. Otwarte, Kraków 2013

sobota, 10 sierpnia 2013

Za Rosją nie nadążysz

W zbiorze reportaży z Dagestanu i Czeczenii, „Matrioszka w hidżabie”, Iwona Kaliszewska i Maciej Falkowski opisywali Kaukaz jako składającą się z wielu babuszek matrioszkę*, w której rosyjska jest tylko pierwsza, zewnętrzna. Każda kolejna – piszą -  miałaby już z Rosją niewiele wspólnego.** Korespondent Polskiego Radia, Maciej Jastrzębski, użył metafory drewnianej lalki do opisania Rosji: Kiedy kupujemy matrioszkę, najczęściej nie otwieramy jej, nie zaglądamy do środka. Wybieramy tę, której główna postać wydaje nam się najbardziej interesująca. Dopiero w domu, otwierając kolejne lalki, dowiadujemy się, co każda z nich skrywa w środku. Wydaje mi się, że poznawanie Rosji w jakimś sensie przypomina otwieranie matrioszki. Pierwsza lalka jest duża, kolorowa i przykuwa naszą uwagę. Druga jest nieco mniejsza, widać subtelne zmiany różniące ją od tej pierwszej. Trzecia może wydawać się nam brzydka, a czwarta zachwyci nas urodą. Na piątą nie zwrócimy uwagi, ale szóstą będziemy oglądać z wielkim zainteresowaniem. I tak aż do ostatniej, najmniejszej laleczki, która jest naga, bez wizerunków i ozdób. Niektórzy nazywają ją duszą matrioszki. Poznając Rosję, również odkrywamy jej kolejne warstwy. Nie każda z odsłon wywołuje nasz entuzjazm. Bywa tak, że przez długi czas nie mamy odwagi zajrzeć głębiej. Wątpię też, aby kiedykolwiek udało się nam dotrzeć do tej najmniejszej, nagiej laleczki.*** 


Z książką Jastrzębskiego jest trochę jak z otwieraniem kolejnych lalek zamkniętych w największej matrioszce – niektóre strony chce się pominąć, do innych wracać wiele razy. „Matrioszka Rosja i Jastrząb” chwilami porywa, za moment usypia, żeby znowu niespodziewanie obudzić. Nie wiem czy było to zamierzone, ale trzeba przyznać, że dziennikarzowi całkiem nieźle udało się oddać rytm największego państwa na świecie, który już na samym początku mocno go zaskoczył.


Jastrzębski pisze, że jest to Rosja widziana jego oczami. Ale o wiele ciekawsze niż te o Rosji są fragmenty dotyczące samej Moskwy. To tam autor mieszka, poznaje nietuzinkowych ludzi i rejestruje codzienność. Opisuje największe europejskie miasto z topograficzną wręcz dokładnością, oprowadza po kolejnych ulicach, jak rasowy przewodnik opowiada o tajemniczych stacjach metra, najbardziej znanych zabytkach, jak i miejscach, o których istnieniu mało kto słyszał. Opinie dotyczące całego kraju pojawiają się najczęściej w formie zasłyszanych anegdot, przeczytanych ciekawostek lub relacji ze spotkań.


Szkoda, że Jastrzębski tylko hasłowo potraktował wiele kwestii, które warto byłoby rozwinąć (albo pominąć, jeśli nie miało się zamiaru powiedzieć o nich więcej). Zwłaszcza ostatni – chyba najbardziej chaotyczny – rozdział przypomina bardziej „ślizganie się” po powierzchni i zarzucanie ciekawostkami. Czytam o rosyjskich ambicjach podboju kosmosu, by za chwilę przejść do zawartości talerza statystycznego żołnierza. Produkcja kawioru w następnym akapicie jest już Rosjanką, która – jak wszystkie inne Rosjanki – uwielbia kupować ubrania.


Trochę za tą Rosją nie nadążam, ale niewątpliwie ma to swój urok. Bardzo trafne wydaje się zdanie o tym, że nigdy nie dotrzemy do ostatniej, najmniejszej matrioszki. Jako, że należę do tych, którzy już dość długo je oglądają, odkładają, sięgają po inne i wracają do tych, które odłożyli, nawet mi się to nienadążanie podoba. Jastrzębski, koniec końców, nie próbuje przekonać do nadążania za Rosją, tylko pokazuje, że każdy przyglądający się matrioszkom, nie nadąża za nią na swój sposób.


*I. Kaliszewska, M. Falkowski, „Matrioszka w hidżabie. Reportaże z Dagestanu i Czeczenii”, Warszawa 2010, s. 7.
**Tamże.
***M. Jastrzębski, „Matrioszka Rosja i Jastrząb", s. 267.

(Maciej Jastrzębski, "Matrioszka Rosja i Jastrząb", Helion, Gliwice 2013)

To jest oficjalna recenzja:

środa, 7 sierpnia 2013

Przerwane połączenia

Nie warto zaczynać przygody z prozą Roberto Bolaňo od „Rozmów telefonicznych”. A jeśli ktoś już ją zna – przeczyta ten zbiór opowiadań tak samo jak wszystkie poprzednie jego książki i po raz kolejny przekona się, że ma do czynienia z pisarzem wyjątkowym.

„Rozmowy telefoniczne” podzielone są na trzy części. Tytułową pierwszą z nich otwiera opowiadanie pt. „Sensini”, będące bezpośrednim nawiązaniem do krótkiej powieści „Monsieur Pain”, którą napisał Bolaňo w latach 80. Oczywiście punktem wspólnym dla wszystkich tekstów jest rozmowa przez telefon. To połączenie telefoniczne inicjuje następujące po sobie zdarzenia. Mamy tu zrywanie przez telefon, ponowne umawianie się przez telefon, grożenie przez telefon czy przekazywanie ważnych informacji w sposób całkowicie obojętny.

Ta pozorna obojętność zdecydowanie dominuje i jest płynnym przejściem do kolejnej części pt. „Detektywi”, której nie da się nie skojarzyć z kultową już powieścią Bolaňo „Dzicy detektywi”. Osią tych czterech tekstów jest opowieść sama w sobie. Potrzeba opowiadania historii swoich i zasłyszanych. Tutaj liczy się monolog, którego nikt nie przerwie i pewność, że opowieść zostanie przekazana dalej. W tych nieco dłuższych tekstach Bolaňo przemyca też własną diagnozę chilijskiej rzeczywistości po przewrocie z 1973 roku.

Ostatnia część – „Życie Anne Moore” – należy do kobiet. Niby szalonych, a za chwilę całkiem zwykłych. Pełno tu niedopowiedzeń i tajemnic, czyli gruntu, na którym sam autor czuł się najlepiej.

Bolaňo pisze o przeciętnych i jeszcze gorszych pisarzach. Literackich przygodach. Romansach. Ludziach funkcjonujących dzięki rutynie, nałogowemu myśleniu o śmierci albo przekonaniu, że życie toczy się dalej bez względu na wszystko. Jedni są tajemniczy, inni – kompletnie nijacy. Ale on ma na to sposób: dopisuje ich dalsze losy, zmienia tytuły i zakończenia, wypełniając w ten sposób luki między przerwanymi połączeniami, zerwanymi kontaktami czy historiami, które przecież wcale nie muszą się kończyć.

Szybko okazuje się, że autor „2666” to jeden z tych nielicznych pisarzy, których czyta się… dla samego czytania. Bolaňo jest najczystszą literaturą. Może trochę ekscentryczną kiedy trafia się na nią po raz pierwszy, ale zdecydowanie do oswojenia.

(Roberto Bolaňo, "Rozmowy telefoniczne. Opowiadania", przeł. Tomasz Pindel, MUZA SA, Warszawa 2013)

To jest oficjalna recenzja: