czwartek, 31 maja 2012

Boję się, więc jestem.


Gdyby w tej chwili, powiedzmy pod Pałacem Kultury, wylądowało UFO, to jak byśmy zareagowali? Najprawdopodobniej, widząc przewagę techniczną i cywilizacyjną, próbowalibyśmy rozwiązań pokojowych. Może któryś rząd zdecydowałby się na atak prewencyjny. Ale to by nic nie dało. Musielibyśmy mieć nadzieję, że kosmici nie chcą nas skolonizować. Że przylecieli tylko popatrzeć i pobadać. Bo jeśli są do nas chociaż trochę podobni, to nasza sytuacja jest z góry przegrana.

Sven Lindqvist oskarża nas wszystkich. I jest to oskarżenie, przeciwko któremu nie ma co protestować. Każdy biały, cywilizowany Europejczyk, po przeczytaniu „Wytępić całe to bydło” poczuje się ze sobą źle i niewygodnie. A to, że kilkadziesiąt plemion zniknęło z powierzchni ziemi dzięki naszym prapradziadkom, którzy wydawać się musieli dla tych rdzennych mieszkańców kosmitami właśnie, nie zwalnia nas z odpowiedzialności zbiorowej i wyciągania dalszych wniosków.

Karykatura z XIX wieku.
„Wytępić całe to bydło” to zarówno tytuł, jak i rama, na której opiera się kompozycja książki. „Extreminate all the brutes” – to zdanie wypowiedział Kurz z „Jądra Ciemności” napisanego przez Josepha Conrada. W zasadzie od pierwszych stron Lindqvist daje nam do zrozumienia, że w żadną polemikę z Korzeniowskim wchodzić nie zamierza. On się z nim jak najbardziej zgadza, ale nam czytelnikom daje przywilej poznania całego tła wydarzeń i splotów przyczynowo – skutkowych, które doprowadziły Conrada do tak zajadłej krytyki kolonializmu. Przytacza fragmenty książek z XIX wieku i jasno wykazuje, wyciągając zaskakujące i oczywiste zarazem wnioski , że na temat śmierci wiemy naprawdę niewiele, chociaż mamy ją w jakiś sposób wdrukowaną w nasz europejski charakter.

Lindqvist, rozdział za rozdziałem, udowadnia, że biały człowiek to zagłada. Jakże bardzo można się zdziwić czytając o tym, że pierwszymi i najbardziej zajadłymi rasistami byli Anglicy? Jak nieprawdopodobne się wydaje, że te narody, które w czasie II Wojny stały na czele światowego pokoju i równości, w gruncie rzeczy dały Hitlerowi całe zaplecze praktyczne i teoretyczne? Przecież ćwiczyli w Afryce, w obu Amerykach, w Australii. I to ćwiczyli z wielkimi sukcesami.

Bardzo ciężko dojść do siebie po przeczytaniu „Wytępić całe to bydło”. Nasza wiedza na temat zagłady często ogranicza się do Holocaustu. Lindqvist udowadnia, że takich holocaustów były setki, jeśli nie tysiące. A bezpośrednią odpowiedzialność ponoszą za nie Ci, których my współcześni uznajemy za wielkie autorytety historii.

Jest to, według mnie, jedna z najlepszych książek ostatnich lat. Ale wzbudza poczucie winy i nie pozwala o nim zapomnieć. Lindqvist rzuca nam wyzwanie, abyśmy starali się być przyzwoici. Tylko czy nam to wychodzi? 


Sven Lindqvist, "Wytępić całe to bydło", przeł. Milena Haykowska, W.A.B., Warszawa 2011

sobota, 19 maja 2012

Zagłada zagładzie nierówna

O wojennych losach Diny Gottliebovej można by opowiedzieć mniej więcej tak: W wieku dziewiętnastu lat, jak większość czeskich Żydów, trafiła do transportu do Terezina, a stamtąd do Birkenau, gdzie na ścianie jednego z baraków namalowała scenę z Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków. Przed śmiercią uratowali ją przebywający w obozie Cyganie. Poniekąd się odwdzięczyła, uwieczniając ich na akwarelach, które malowała na polecenie entuzjasty swojego talentu, Josefa Mengele. Po wojnie portrety zaginęły, ale to wcale nie koniec. Ich odnalezienie okazało się wstępem do walki o prawdę. I pamięć.

Dina nie jest jedyną bohaterką reportażu Lidii Ostałowskiej. Głos oddaje autorka także… Królewnie Śnieżce. Zestawienie koszmaru z bajką to jeden z wielu kontrastów przewijających się w tej opowieści. Kolejny widać po zestawieniu ze sobą przebywających w obozie narodowości. Szybko okazuje się, że zagłada zagładzie nierówna, a do jej upamiętniania też nie każdy ma prawo.

Cyganom się go odmawia. Mimo, że – według niektórych statystyk – podczas drugiej wojny światowej zginęła połowa ich europejskiej populacji. Tego, czego doświadczyli, nikt oficjalnie nie nazwał ludobójstwem. Magia zbiorowej świadomości zamiast na miejscu ofiar, umieściła ich w grupie niecywilizowanych kryminalistów, których ukarano zasłużenie. Może dlatego Romowie nie chcą mówić własnych krzywdach, podczas gdy Europa z upamiętniania Holokaustu zrobiła pełnowartościowy popkulturowy produkt.

Swój sposób na zachowanie pamięci Cyganie odnaleźli w wędrownym życiu. A Ostałowska poniekąd im towarzyszy. Odtwarza historie, śledzi miejsca, szuka powiązań. Przeplata ich słowa relacją Gottliebovej. Nie tylko Gottliebovej-byłej więźniarki, lecz także Gottliebovej-artystki.

Farbach wodnych znajdziemy istotne pytanie o rolę sztuki w obozowej rzeczywistości. Czy jej interpretowanie na wiele różnych sposobów pomaga przetrwać? Czy jest możliwe odtwarzanie praktycznie z niczego? Komu należy przyznać rację, skoro w ostatecznym rozrachunku jedyną formą zachowania pamięci pozostaje przedmiot?

Nie ma odpowiedzi. Jest doskonały, polifoniczny reportaż o wybieraniu własnej wersji prawdy.

(Lidia Ostałowska, „Farby wodne”, Czarne, Wołowiec 2011)

wtorek, 15 maja 2012

Hitlerschnitt na zbiorowym mózgu


Historia II Wojny Światowej to ciągłe niedowierzanie. Wielu z nas pyta jak to możliwe, zapewniając jednocześnie, że w naszym przypadku byłoby inaczej. Że nasz naród by do tego nie dopuścił. Niestety, okazuje się, że takie zbiorowe wypaczenie świadomości społeczeństwa danego kraju może wydarzyć się wszędzie. Dość boleśnie przekonuje nas o tym Richard Grunberger w „Społecznej Historii Trzeciej Rzeszy”.

Naziści trafili na podatny grunt. Rozognieni gniewem na decyzje Weimaru Niemcy, potrzebowali tylko iskry, która padłaby na podatny grunt zbiorowej wściekłości. Iskra się znalazła. Hitler i jego świta idealnie wyczuli nastroje społeczne i to pozwoliło zagrać na narodowej dumie kraju. Każdy zna tę historię. A Holocaust? A Einsatzgruppen? A Blitzkrieg? Coś z tymi Niemcami musiało być nie tak, jeśli do tego dopuścili.

Autor pokazał, że ulegli grupowej hipnozie. Indoktrynowanie, warstwa  po warstwie, w końcu przyniosło spodziewane efekty. Kiedy już po wojnie pokazano rolnikowi niemieckiemu zdjęcie zmasakrowanych ofiar z obozu w Bełżcu, odpowiedział, że wszystkiemu winni ci mniejsi Hitlerzy. I nic dziwnego. Grunberger idealnie zobrazował jak łatwo zrzucić odpowiedzialność na innych, kiedy w kraju biurokracja i uniformizacja są doprowadzone do maksimum. Zarządcy Trzeciej Rzeszy potrafili wszystko ująć w ramy eufemizmu. Holocaust, to po prostu ostateczne rozwiązanie. Cóż w tym groźnego?

Grunberger podszedł do tematu w charakterystyczny sposób. Każdy rozdział dotyczy jednego zagadnienia. I tak mamy tu kino, prasę, młodzież, kobiety, ekonomię itd. Rozdziały najeżone są statystykami i danymi procentowymi, ale wyłania się dzięki temu prawdziwy obraz społeczeństwa III Rzeszy.  Zaczynamy uświadamiać sobie, że obywatel nazistowskiego państwa „żył nie tyle w stanie lęku, ile w stanie iluzji przechodzącej w delirium – a odruchy warunkowe zrodzone z halucynacji stały się niemal jego drugą naturą”.

Największym atutem książki są niewątpliwie pojedyncze zagadnienia z życia obywateli, które składają się na obraz paranoi, która musiała nimi rządzić. Dzięki temu łatwo sobie wyobrazić, że każdy człowiek przebywający w takich warunkach byłby skłonny do postępowania wbrew sobie. I znowu pytamy siebie, jak ja bym się zachował? Po lekturze książki odpowiedź będzie już całkiem inna niż na początku.

„Historię Społeczną Trzeciej Rzeszy” polecam nie tylko tym zainteresowanym tematem. W poszukiwaniu prawdy o odczłowieczeniu warto przyjrzeć w pierwszej kolejności właśnie zwykłemu człowiekowi.

Cytat str. 56.


Richard Grunberger, "Historia Społeczna Trzeciej Rzeszy", przeł. Witold Kalinowski, PIW, Warszawa 1994

wtorek, 8 maja 2012

Człowiek z zewnątrz


Chyba nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że ostatnio reporterzy upodobali sobie Azję (a zwłaszcza jej północną część). I nie ma co się dziwić – piękniejszego kolażu próżno na świecie szukać.

Colin Thubron dotarł na Syberię, jeszcze zanim rozpoczął się ten reporterski boom. Chłonie ją. Opowiada o niej tak, jak gdyby nigdy nie chciał przestać. A może będąc już tam, na miejscu, przestać po prostu nie można – wypada tylko patrzeć i opisywać.

Chociaż Niezbadana Kraina może z powodzeniem wpędzić w kompleksy, autor broni się swoją erudycją i pasją. Momentami daje się wręcz odczuć, że bohaterowie, których spotyka po drodze mu w tej intrygującej opowieści przeszkadzają, zamiast stanowić istotne jej uzupełnienie. I to jest mój jedyny zarzut.

Anglik – nie da się zaprzeczyć – serwuje nam fascynujące wycinki syberyjskiej rzeczywistości przeplatane historycznymi wstawkami. Rzeczywistości pełnej rozdźwięków, społecznej niesprawiedliwości, ale też – wydaje się niemożliwego do osiągnięcia w tych ekstremalnych warunkach – spokoju o własną przyszłość.

Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że Thubron jest lepszym powieściopisarzem aniżeli reporterem. Ktoś powie: literackość zdecydowanie jest zaletą formy non-fiction, Oczywiście, tylko że Po Syberii to powieść bezsprzecznie znakomita, reportaż – przeciętny.

(Colin Thubron, „Po Syberii”, przeł. Dorota Kozińska, Czarne, Wołowiec 2011)