Tytuł „Białoruś. Miłość i marazm”
natychmiast kojarzy się z wydaną sześć lat temu książką Małgorzaty Nocuń i
Andrzeja Brzezieckiego „Białoruś: kartofle i dżinsy”. I chociaż na Białorusi od
lat niewiele się zmienia, te dwie książki to jakby dwa różne kraje. Wrażenie
cenne tym bardziej, że każda, choćby fragmentaryczna „białoruska” publikacja,
jest na wagę złota.
Książka Hanny Kondratiuk nie jest
literaturą faktu z najwyższej półki. Ale mimo to udało się autorce przemycić w
niej coś niemal nieuchwytnego – fragmenty rzeczywistości kraju, który z
zewnątrz wygląda tak, jakby właściwie nie istniał.
„Białoruś” to zapis z prowincji. Paradoksalnie
to mniejsze miejscowości zaświadczają o ciągłości historycznej całego kraju.
Właśnie tam można odnaleźć ślady poprzednich epok i przekonać się, że wszystko
rozpoczęło się na długo przed zakończeniem rewolucji październikowej, a
dominujący – zwłaszcza w Mińsku – socrealizm nie jest, jak kiedyś, „jedynym
słusznym” rozwiązaniem. To gdzieś daleko od stolicy spontanicznie próbuje się ochraniać
pomniki białoruskiej historii nieprzerobionej na użytek obecnej władzy. To na
wsiach robi się wszystko, by „po cichu” ocalić język białoruski, ten „biedny” –
jak mówią – język, którym nie wypada nawet mówić w obecności ludzi z miasta,
nie wspominając już o zagranicznych gościach. Dlatego kiedy Kondratiuk
konsekwentnie rozmawia z napotkanymi ludźmi po białorusku, raz wzbudza euforię,
kiedy indziej paniczny strach.
Kilka lat temu białoruscy opozycjoniści
wymarzyli sobie wolność w kolorze dżinsu (kojarzył się z Zachodem). Tyle, że
„dżinsowa rewolucja” nie skończyła się tak, jak „pomarańczowa rewolucja” na
Ukrainie czy „rewolucja róż” w Gruzji. Jedyną oficjalną, białoruską rewolucją
pozostaje „rewolucja kartoflana” (nazwano tak pierwsze zwycięstwo w wyborach
prezydenckich Aleksandra Łukaszenki), która od lat pochłania kolejne, anonimowe
ofiary.
Całkiem niedawno okazało się, że
białoruscy naukowcy wyhodowali kolorowe (m. in. niebieskie) ziemniaki.
Niebieski to na Białorusi kolor szczególny – symbolizuje wodę, więź z przyrodą
i zbliżenie do Boga. Można go znaleźć wszędzie. Na ścianach z łuszczącą się
niebieską farbą olejną wiszą, od lat te same, portrety Aleksandra Łukaszenki. O
wolności nie mówi się prawie wcale, ale książka Kondratiuk pokazuje, że – wbrew
stereotypom – czasem się o niej myśli.
Białoruś pogubiła się w zmieniających
się symbolach narodowych, świętach, które władza określa mianem faszystowskich,
choć całkiem niedawno wcale takie nie były. Jednocześnie ten specyficzny,
niezrozumiały dla kogoś z zewnątrz, sposób prowadzenia polityki, w
niewytłumaczalny sposób wzmacnia białoruskie poczucie przynależności do
odrębnego narodu. Co prawda, Białorusini zapytani o to, czym dla nich jest
białoruskość, nie potrafią jednoznacznie odpowiedzieć. Ale system, w którym
funkcjonują jest przecież… ich własny, mimo że sprzeczny z naszymi
wyobrażeniami „Straszna dyktatura” to codzienność, z którą radzą sobie tak, jak
potrafią. I są zdeterminowani, żeby radzić sobie dalej. Patrzenie na ich kraj
wyłącznie przez pryzmat „ostatniego autorytarnego reżimu w Europie” tylko dlatego,
że nie potrafimy inaczej go zdefiniować, jest kompletnie nie na miejscu.
Książka, mimo że napisana trochę
nieporadnie, jest całkiem udaną próbą spojrzenia z innej strony. Okazuje się,
że istnieje też Białoruś bez polityki i językowych podziałów, gdzie kolor
niebieski kojarzy się z rzeką Niemen, a zielony na przykład z drzewami w
Nowogródku. To chyba ulubiona Białoruś Hanny Kondratiuk, która patrzy na nią
tak, jak w tytule: najpierw miłość, dopiero potem marazm.
(Hanna Kondratiuk, „Białoruś. Miłość i
marazm”, Fundacja Sąsiedzi, Białystok 2013)
To jest oficjalna recenzja:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz