poniedziałek, 26 maja 2014

„Brutalne piękno zwykłego opowiadania”




„Moja walka. Księga 1” Karla Ove Knausgårda to autobiografia pisarza, ojca, syna, brata, nastolatka, dziecka. To opis człowieka, który nie wie, po co jest. I właśnie poprzez akt pisania zaczyna istnieć. A czytelnicy razem z nim.

Wydawałoby się, że autobiografia jest obecnie zdominowana przez sportowców, bądź polityków, którzy wynajmują ghostwriterów, żeby opowiedzieć o sobie w jak najkorzystniejszy sposób. Ale Karl Ove nie opowiada o sobie w sposób przyjemny. Od samego początku wchodzimy w świat autora z buciorami, dowiadujemy się o najbardziej przykrych doświadczeniach z jego życia, zaczynamy jak gdyby z nim współistnieć. Powoli odkrywamy też, przeciwko komu toczy się tytułowa walka. 
  
Toczy się ona bowiem na dwóch frontach. Po jednej stronie mamy przeszłość – naznaczoną wyobcowaniem i dorastaniem w cieniu despotycznego ojca, którego zagadka zmusiła autora/bohatera do zastanowienia się dlaczego jest taki, a nie inny. Druga walka rozgrywa się dzisiaj – tam, gdzie obowiązek góruje nad miłością, gdzie kochanie córki/żony nie jest czymś oczywistym, gdzie Karl Ove próbuje odnaleźć siebie pośród ludzi, na których (chyba) mu zależy. Obie walki składają się na obraz człowieka, który jest przede wszystkim świadomy swojej niekompletności.
  
Uzupełnia się poprzez pisanie. Powoli odnajduje sens wydarzeń, które wcześniej nie miały dla niego większego znaczenia. Natomiast my, czytelnicy, mamy okazję obcowania z genialnymi przemyśleniami na temat rodziny, przeszłości i rzeczywistości w ogóle. Gdyby udało mi się dobrnąć do końca „W poszukiwaniu straconego czasu”, nazwałabym Knausgårda współczesnym Proustem. Ale na to chyba trochę za wcześnie. 
  
„Moja walka” to literatura najwyższej próby, książka trudna, ale i niesamowicie hojna. Taka książka, która zmienia ludzi. Z niecierpliwością czekam na następne tomy, aby poszukać siebie, idąc śladami Karla Ove, który odważnie wytycza szlak dla wszystkich pogrążonych w satyrycznej beznadziei codziennego życia.



Karla Ove Knausgård, “Moja walka. Księga 1”, przeł. Iwona Zimnicka, wyd. Literackie, Kraków 2014

piątek, 9 maja 2014

Biedny Edward



Edward Snowden ujawnił tajne dokumenty NSA i innych agencji, w tym brytyjskiej, z których wynikało, że wszyscy szpiegują wszystkich: Obama szpieguje Merkel, Google szpieguje mnie, a Facebook szpieguje ciebie. Ameryki może nie odkrył, ale  w przypadku przecieku na tak dużą skalę, można się było spodziewać książek wychwalających Snowdena pod niebiosa i tych, które uznają go za zdrajcę. Na szczęście Luke Harding, autor „Polowania na Snowdena” nie należy do żadnej z tych frakcji.

O samym Snowdenie tu niewiele. Jawi się on jako człowiek zrównoważony, spokojny, którego działania są przemyślane i zaplanowane.  Jaki Snowden jest teraz nie wiadomo, ale po jego ostatnich próbach walki o powrót do kraju można wnosić, że gościnność Putina nie jest tak demokratyczna i libertariańska, jak by się spodziewał uciekając do Rosji. Po wstępnym przedstawieniu bohatera, unikając przy tym jednostronnych osądów, Harding przechodzi do treści ujawnionych dokumentów i tego, co stało się później.

Ta część książki jest jej najmocniejszym punktem zakładając, że ktoś rzeczywiście chce się dowiedzieć jak działa sieć, którędy przepływają informacje, kto to wszystko gromadzi i, przede wszystkim, po co. Na początku cel był słuszny – walka z terroryzmem. Z biegiem czasu uprawnienia NSA urosły do tego stopnia, że mogą oni znaleźć coś na każdego. I chociaż z książki wynika, że nikt tych zebranych informacji nie czyta i nikomu nie stała się z tego powodu krzywda, to i tak krzyk podniesiony przez zwolenników swobód obywatelskich zagłuszył kilka prób zamachów terrorystycznych, które dzięki całej akacji udaremniono.

Harding unika ocen, skupia się raczej na przedstawieniu całego systemu rządzącego światem informacji. Nie mówi czy popiera Snowdena, czy raczej kieruje nim dziennikarska ciekawość. Opisuje za to, ile wyrzeczeń cały proces ujawnienia informacji kosztował jego i innych dziennikarzy, którzy postanowili pomóc Amerykaninowi.

Czy było warto poświęcać się dla Snowdena? O tym Harding nie wspomina. Wiadomo, że dziennikarz nadal pracuje w „The Guardian”. Internet nadal żyje swoim życiem. Agencje prawdopodobnie wciąż szpiegują inne agencje. Tylko Edward siedzi gdzieś nieopodal Kremla i prawdopodobnie zadaje sobie to samo pytanie.


Luke Harding, „Polowanie na Snowdena”, tłum. Agnieszka Krenc, Katarzyna Rosłan, Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2014

poniedziałek, 5 maja 2014

Miłość, seks, śmierć i nerwica natręctw



W Killerze Andrija Lubki killerów jest tak naprawdę dwóch. Reszta to perwersyjni loserzy, recydywiści, karierowicz konfrontujący się z klimakterium żony, wiecznie pijani studenci, wiecznie pijani wizjonerzy, niespełnieni poeci i nerwica natręctw gratis. Lubka-prozaik w żadnym wypadku nie ucieka od znanego czytelnikom Lubki-poety. Jest precyzyjny i liryczny, uważnie się przygląda.

Motorem tej prozy jest wielka miłość w każdej formie: czysto fizycznej, wyobrażonej, nieprawdopodobnej, urojonej. Może zacząć się jakkolwiek: na przykład latem kiedy spotykają się jakaś ona, jakiś on i głos wewnętrzny powtarzający mu: „Przeleć bliźniego swego” (How I spent my summer). Może być tylko wspomnieniem (Maleńka improwizacja na fortepian). Może się wydarzyć, ale to w sumie nic pewnego (Kobieta z piasku). W moim ulubionym opowiadaniu Czechow, który żył wewnątrz mnie, bohater, w którego wnętrzu zamieszkał Anton Pawłowicz połyka miniaturowe meble, bo wydaje mu się, że właśnie to uszczęśliwi współlokatora. Miłość do pisarza jest tak wielka, jak nadzieja, że ten uczucie odwzajemni albo przynajmniej doceni poświęcenie. Niemożliwe w Killerze nie istnieje.

Inspirację Czechowem widać zresztą nie tylko w tym opowiadaniu. Bohaterowie Lubki mają w sobie coś z czechowowskiego „człowieka w futerale”. Odizolowani, znudzeni, obojętni, za chwilę opętani. Funkcjonują dzięki popadaniu w skrajności i to ich balansowanie na granicy i jej przesuwanie odbywa się konsekwentnie, w imię zasad. Zabójstwo jest w tym wypadku formą ekstremalną, ale w Killerze, oprócz zabijania z miłości, zabija się samą miłość (konsekwentnie, w imię zasad). Przy czym wszystkie związane z tym dramaty, tęsknoty i końce świata perwersyjnych loserów, recydywistów, karierowicza konfrontującego się z klimakterium żony, wiecznie pijanych studentów, wiecznie pijanych wizjonerów, niespełnionych poetów śmieszą, bo Lubka chce, żeby nas śmieszyły. Działa przy tym nie jak killer, tylko strzelec wyborowy. Nie jest mistrzem w wymyślaniu i opowiadaniu historii – jest za to ich rasowym łowcą. 

(Andrij Lubka, "Killer", przeł. Bohdan Zadura, Biuro Literackie, Wrocław 2013)

To jest oficjalna recenzja: