niedziela, 17 sierpnia 2014

Danse macabre



Yersinia pestis  (pałeczka dżumy)  przywędrowała do Europy na grzbietach szczurów, a właściwie w pchłach, które żywiły się szczurzą krwią. W przeciągu siedmiu lat (1346–1353) prawie połowa Europy zniknęła z powierzchni ziemi. Gdyby przełożyć to na dzisiejsze liczby, zmarłoby od 2 do 3,5 miliarda ludzi. I chociaż ten mroczny etap naszej historii nie jest niczym wesołym, to książkę „The great mortality” Johna Kelly’ego czyta się jak wciągający, ironiczny kryminał.

Na początku autor wprowadza nas w świat średniowiecza. Z obrzydliwą dosłownością opisuje ówczesne standardy higieniczne i społeczne, które w dużej mierze przyczyniły się do tak gwałtownego rozprzestrzeniania się czarnej śmierci. Następnie pokrótce przedstawia rodowód głównej sprawczyni, to jest Y.pestis, dając czytelnikom jako taki ogląd na jej modus operandi. Dowiadujemy się, z jaką prędkością wędrowała, którędy przybyła do Europy, co za sobą zostawiła. Kiedy galery genueńskie przywiozły ją w 1347 na Sycylię, Stary Kontynent wszedł w najmroczniejszy okres swojej historii.

Tu należy pokłonić się przed ogromem pracy badawczej autora, który dotarł do porażającej liczby tekstów źródłowych (wystarczy zresztą spojrzeć na bibliografię). Kelly zabiera nas w podróż po poszczególnych krajach dotkniętych zarazą, poczynając od Włoch, a kończąc na Europie Środkowej. W każdym rozdziale autor oddaje głos bohaterom tamtych czasów, przytaczając teksty z XIV wieku, które same w sobie są niesamowitym przeżyciem dla kogoś, kto interesuje się historią. 

Ponadto, Kelly poświęcił cały rozdział zagadnieniu pogromów. Tak jak teraz, tak i wtedy próbowano oskarżyć o całe zło Żydów. Ta konkretna część książki dobitnie pokazuje podobieństwa pomiędzy średniowieczem, a Holocaustem, przez co jest również ważnym świadectwem powtarzalności naszej historii.

Autor nie unika komentarza. Bezlitośnie obnaża dwulicowość ówczesnych duchownych i władców, nie zostawia też suchej nitki na społeczeństwie, które, w obliczu niewyjaśnionej zagłady, straciło resztki człowieczeństwa.  „The great mortality” to pozycja nie tylko dla historycznych freaków, ale także dla wszystkich, którzy są zainteresowani ciągiem przyczynowo-skutkowym dziejów. Dodam od siebie, że co wrażliwsi nie powinni jej czytać przy jedzeniu.


John Kelly, „The great mortality”, Harper Perennial; Reprint edition (January 31, 2006)
 

wtorek, 12 sierpnia 2014

On naprawdę wrócił



Po przeczytaniu kilkunastu pierwszych stron i rzuceniu okiem na okładkę można przypuszczać, że książka Timura Vermesa to przeprowadzona niskim kosztem prowokacja. W końcu posłużyć się w Niemczech postacią Führera, to zapewnić sobie doskonałą promocję, która z powodzeniem zepchnie na dalszy plan wartość literacką. „On wrócił” to jednak rzecz mocniejsza i o wiele bardziej mroczna, niż można się spodziewać na początku.

Lato 2011. Adolf Hitler budzi się na berlińskim podwórku i ze zdziwieniem stwierdza, że nie poznają go grający w piłkę członkowie Hitlerjugend. Nic to, pewnie byli w szoku – nie mogli nawet przypuszczać, że kiedykolwiek zobaczą swojego Führera z tak bliska. Ale jak wytłumaczyć, że dorośli Niemcy bezczelnie śmieją się z jego munduru i, zamiast czytać „Völkischer Beobachter”, wydają – o zgrozo! – kolorową  gazetę „Media Markt”? Do tego zewsząd straszy turecki element, nikt nie zna drogi do Kancelarii Rzeszy i nikt nie wierzy, że Adolf Hitler  j e s t  Adolfem Hitlerem.

Strzałem w dziesiątkę Vermesa było wprowadzenie pierwszoosobowej narracji. Hitler przemawia we własnym imieniu, ale daleko mu do zakompleksionego dyktatora-histeryka. Przypomina raczej – momentami nawet uroczego – pana z nieco innej epoki, przywiązanego do klasycznego ubioru i określonego zachowania. Jednocześnie jego eksponowana na każdym kroku duma z dotychczasowych osiągnięć i całkowity brak autocenzury, przybliżają go nieco do powszechnych wyobrażeń o Führerze-potworze. To, co mówi, uderza nie tylko we współczesne Niemcy, ale też w samą ideę Europy jako zintegrowanej całości. Gdyby w podobny sposób wypowiadał się Vermes, zabrzmiałby niczym psychopata. Za to w ustach Hitlera skrajności i kontrowersyjne porównania brzmią całkiem naturalnie.

Führer od samego początku logicznie analizuje i szybko wyciąga wnioski. Chociaż w głowie mu się nie mieści powszechne zdziczenie narodu niemieckiego, który nie okazuje swojemu wodzowi należytego szacunku i obraża go, nazywając sobowtórem, szybko orientuje się, że w tej niearyjskiej rzeczywistości nie ma lepszego narzędzia perswazji niż media. Nie musi się nawet szczególnie starać o dostęp do nich, bo przedstawiciele showbiznesu pojawiają się obok, jeszcze zanim zdąży przyzwyczaić się do założonych po raz pierwszy w życiu, chwilowo zastępujących mundur, dżynsów.

Oto drugie dno książki Vermesa: Hitler nie tylko jako postać, ale i produkt, który – z oczywistych względów – zawsze doskonale się sprzeda. Po sześćdziesięciu sześciu latach  lekko zdezorientowany wódz dostaje własny program telewizyjny, w którym ma parodiować samego siebie. Otrzymuje także biuro i komplet współpracowników, witających się z nim aryjskim pozdrowieniem. Klipy z jego „skeczami” biją rekordy popularności, internauci marzą o „selfie” z nowym idolem, neonaziści – którymi ten zresztą pogardza i wygłasza pod ich adresem niewybredne opinie – wysyłają mu pogróżki na skrzynkę mailową, największy tabloid robi wszystko, by odkryć jego prawdziwą tożsamość. Medialna paranoja trwa w najlepsze.

Sam Führer i tak wydaje się na nią wyjątkowo odporny. Nieoczekiwana podróż w czasie w ogóle pozwala mu spojrzeć na rozwiązania zastosowane przez jego kraj z dystansem. Na niektórych nie pozostawia suchej nitki, innym przygląda się z podziwem i żałuje, że sam ich nie wykorzystał. Hitler wytykający Niemcom błędy, a jednocześnie – nie wprost – przyznający się do własnych. Czy można było to rozegrać lepiej?

„On wrócił” to książka niepokojąca przede wszystkim dlatego, że Hitler jest w niej zupełnie zwykły. Nawet jeśli ekscentryczny, to w sposób idealnie pasujący do mainstreamu. Zachowuje się jak klasyczny dyktator, który, przekonany o swoim geniuszu, do zdobywania przychylności tłumów z powodzeniem używa tych samych metod, co lata temu.

Vermes nie ośmieszył Hitlera, nie próbował przedstawić go – jak wielu wcześniej – jako niepoczytalnego błazna. Skupił się na działającej bez zarzutu celebryckiej machinie, która bezwzględnie wrzuca w obieg, mieli, wypluwa i wkłada z powrotem to, co książkowy Hitler symbolizuje. Współczesny On nie byłby straszniejszy ani od tych, którzy wychodziliby z siebie, by go wypromować, ani tych z zapamiętaniem klikających „odtwórz”, „udostępnij”, czy „lubię to!”. Zresztą, jeśli dobrze się przyjrzeć, już tu jest. Nie wygląda jak On, ale manipuluje podobnie.

(Timur Vermes, "On wrócił", przeł. Eliza Borg, W.A.B., Warszawa 2014)

To jest oficjalna recenzja: