Czytanie środkowej części trylogii to
potencjalny moment przełomowy. Może okazać się, że nie ma sensu sięgać po
ostatnią (więc w domyśle: po co w ogóle traciło się czas na pierwszą). Przeczytanie
„Kłamcy”, czyli kolejnej po „Drzewie morwowym” odsłony trylogii kryminalnej z Pawłem
Werensem w roli głównej, raczej nie zniechęci czytelników do sięgnięcia po
część finałową – „Króla Tyru”. Chociaż niektórzy mogą być rozczarowani tym, że
tak łudząco przypomina poprzednią.
Paweł Werens nie jest już początkującym
dziennikarzem. Książka o sekcie kainitów, której tajemnice odkrywał dwa lata
wcześniej, przyniosła mu popularność. Jeździ na spotkania autorskie, jest
„kimś”. Nie musi się już martwić o pracę w redakcji. Przeszłość, o której – tak
jak w pierwszej części – wolałby nie pamiętać, powraca do niego wtedy, gdy jest
przekonany, że nic mu już nie grozi.
W recenzji „Drzewa morwowego” pisałam o
tym, jak to dobrze, że nie mamy do czynienia z bohaterem – inspektorem w
średnim wieku i jego przygłupim kolegą, którego zadanie polega na tym, by raz
na jakiś czas podsumować to, co już udało się ustalić. Postaci w „Kłamcy” w
zasadzie niczym się nie bronią. Mamy uczciwego, niedowartościowanego zawodowo
policjanta, który rozwiązanie zagadki i bycie o krok przed przysłowiowymi
czarnymi charakterami, bierze na siebie. Mamy atrakcyjną kobietę – bez niej
Werensowi będzie trudno chociażby zacząć rozwiązywanie zagadki. Mamy Werensa,
takiego, jak został nam już „opowiedziany” w poprzedniej części. Zmieniło się
jego otoczenie i status społeczny, ale wewnętrznie ciągle pozostaje taki sam.
Jedyną postacią, o której dowiadujemy
się czegoś zaskakującego jest stryj Pawła – Mariusz Werens. Tyle, że ginie on
niemal od razu, a i z tego, kto jest zabójcą, nie robi Białkowski tajemnicy. W
„Kłamcy” nie chodzi o to, kto zabił. Liczą się motywy i ukryte intencje. Tylko
poszukiwanie ich w przeszłości, między biblijnymi wersetami, wśród rytualnych
morderstw… Czy nie o tym czytaliśmy „w poprzedniej części”?
Pisząc o „Kłamcy” można się cały czas odnosić
do tego, co „w poprzedniej części”. To trochę tak, jak gdyby w „Drzewie
morwowym” skumulowały się najlepsze pomysły, najbardziej nietypowe rozwiązania
i zabrakło ich autorowi na więcej.
„Kłamca” nie jest złą książką. Ale jest
zdecydowanie najsłabszą książką Tomasza Białkowskiego. Zabrakło mi w niej jego
znaku rozpoznawczego - wglądu do wnętrza bohaterów. „Drzewem morwowym”
udowodnił, że można wprowadzić do kryminału elementy uniwersalne, które wypchną
go gdzieś poza standardowe „to się dobrze czyta”. W „Kłamcy” na pierwszy plan
wysuwa się szybkie tempo akcji. I, rzeczywiście, czyta się dobrze, ale
jednocześnie oczekuje się czegoś ponadto.
(Tomasz Białkowski, "Kłamca", Szara Godzina, Katowice 2012)
To jest oficjalna recenzja:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz