Mathieu Durey nie jest
człowiekiem naszych czasów. Superwierzący policjant z Paryża, który narzucił
sobie zasady czystości i walczy z przestępczością, czyniąc ze swojej służby
krucjatę przeciwko diabłu. Jego najlepszy przyjaciel, tak samo niedzisiejszy
współczesny krzyżowiec, zapada w śpiączkę po nieudanej próbie samobójczej.
Mathieu zaczyna podejrzewać, że to nie mógł być zwykły nieszczęśliwy zbieg
okoliczności. W toku śledztwa wpada na kilkanaście różnych tropów, wśród
których mamy rytualne mordy, satanizm, sekty, zakon mnichów z Krakowa, near death
experience, hipnozę i co tam jeszcze można sobie wyobrazić. Owe ślady prowadzą do samego pana ciemności.
Jean-Christophe Grangé
pisząc „Przysięgę otchłani” popełnił szereg tak rażących błędów i
nadinterpretacji, że książka jest jedną z najgorszych w swoim gatunku. Chociaż
i o gatunku nie może być mowy - jest to bowiem połączenie thrillera, horroru i
paranormalnej papki, a całość stanowi niestrawny gulasz, który odbija się zgagą
i żalem za czas stracony na czytaniu.
Moim głównym zarzutem
jest nadzwyczaj niespójna konstrukcja głównego bohatera. Rozumiem zamysł autora
na przeciwstawienie współczesnego policyjnego mnicha z szerzącym się dookoła
złem, biegającego z bronią w ręku po ulicach Paryża w poszukiwaniu
uniwersalnego dobra. Wiem też, że nie jest to pomysł pozbawiony sensu. Ale
wykonanie, to już inna sprawa. Mathieu w
swoich przekonaniach jest jak wyjęty ze średniowiecza. Na początku przekonuje nas, że jego misją jest
walka ze złem, po czym zaczyna sobie przeczyć i stara się siebie przekonać, że szatan
nie istnieje. Jest to dla niego zbyt przestarzały koncept (sic!). Z jednej strony pielęgnuje w sobie
przestarzałe przyzwyczajenia, z drugiej występuje w roli racjonalizatora. Grangé
albo nie przeczytał tego, co już napisał, albo ma czytelników za kompletnych idiotów.
Idąc dalej, bohaterowie
wciąż i wciąż podsumowują to, co już się
wydarzyło. Rozumiem, że główny charakter w książkach kryminalnych zawsze
powinien mieć głupszego od siebie przyjaciela, który będzie go utwierdzał w
jego przekonaniach, ale to już przesada. Co dwie, trzy strony natknąć się można
na kolejną próbę odtworzenia toku zdarzeń, co po jakimś czasie nie tyle
denerwuje, ile wręcz odstręcza i sprawia, że ma się ochotę rzucić książkę w
kąt.
Można by napisać cały
elaborat o tym, jak zła jest to powieść. A najgorsze jest to, że mogła być
naprawdę ciekawa, ale o nowatorstwie nie ma jednak mowy. Szatan i wszystko, co
się z nim wiąże to temat tak oklepany, że bardzo łatwo się na nim wyłożyć.
Niestety, Grangé upadł z impetem prosto w kałużę.
Podsumowując, nie
należy w ogóle zaczynać. Szkoda czasu, pieniędzy i nerwów. Chyba, że ktoś musi napisać
recenzję. Ilość wątków przytłacza, ilość błędów razi, język jest przegadany i
prostacki, a fabuła to nic nowego. Nie wspomnę już nawet o błędach
w druku. Prawdopodobnie edytor miał dość po kilkunastu stronach i sobie
odpuścił.
Także, panie Grangé, nigdy
więcej, chyba że pod przymusem.
Jean–Christophe Grangé, "Przysięga otchłani", przeł. Wiktoria Melech, wyd. Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz