Filmy Stevena Spielberga zawsze mnie mierziły, w równym
stopniu jednak fascynowały. Z jednej strony tani sentymentalizm, silenie się na
patos, sławne zbliżenia kamery na twarze bohaterów w najdonioślejszych
momentach filmu. Z drugiej, jest w jego kinie coś takiego, co każe siedzieć i
oglądać, zapoznać się z historią, zrozumieć. Podobnie jest z książką Laury
Hillenbrand „Niezłomny”. Mamy tu do czynienia z prawdziwą i przedziwną
opowieścią, która przebiłaby najbardziej zaskakujący scenariusz filmowy, ale ukazaną w iście „spielbergowski” sposób.
Główny bohater, Louie Zamperini, to świetnie zapowiadający
się amerykański biegacz. W momencie, kiedy go poznajemy, ma w głowie miliony
planów, jest optymistą i wierzy, że przyszłość stoi przed nim otworem. To
racjonalista, twardo stąpający po ziemi, a jednocześnie lekkoduch, który na
każdym możliwym kroku robi sobie żarty. Nie wie jeszcze, że ten wspaniały
świat, w którym czuje się jak ryba w wodzie, szykuje dla niego coś strasznego.
Zamperiniego porywa tajfun wojennej pożogi. Zostaje
lotnikiem, ale los, a raczej japoński myśliwiec, strąca jego samolot gdzieś w otchłań Pacyfiku.
Toczy boje o przeżycie, walczy z wygłodzeniem i rekinami, ze słońcem i
samotnością, z halucynacjami i towarzyszami niedoli, którzy czasem okazują się kompletnie
nieprzewidywalni. Nie warto zdradzać co się dzieje dalej. Na pewno będzie dużo
gorzej, a niegodziwa opatrzność zgotuje mu w zasadzie same okropieństwa.
Czytelnik niejednokrotnie zwątpi w prawdziwość tej historii, bo nawet najlepszy
powieściopisarz nie skazałby swojego bohatera na takie katusze, jakie przeżył
Zamperini.
„Niezłomny” jest napisany prostym, czytelnym językiem, który
trafia do odbiorcy bezpośrednio, niczego nie komplikując. Ze zdumieniem
odkrywamy koleje losu bohatera, a autorka nie utrudnia nam życia. W zasadzie książki
można by użyć od razu jako scenariusza filmowego i jestem przekonana, że ani Spielberg,
ani żaden inny reżyser nie mieliby najmniejszych trudności z przełożeniem
opowieści na ekran. Tę prostotę można na pewno uznać za atut, bo opisy są
plastyczne, ale najbardziej jednak zapadają w pamięć pojedyncze obrazki.
Hillenbrand na pewno ukazała historię uniwersalną, w której
każdy znajdzie coś dla siebie. Wątpiący, pewnie poszukają siły. Sceptycy,
spróbują dowieść, że coś takiego nie mogło się wydarzyć. Dużo tu opisów, które
zainteresują poszukujących prawdy o życiu w okupowanej Japonii i o
rzeczywistości, tak bardzo odmiennej i surrealistycznej, że niemal
nierzeczywistej. Dużo tu optymizmu i wiary w człowieka, co dla niektórych może
być bardzo dużą zaletą.
To, co jest dla mnie już nie do przełknięcia, to ckliwość i
naiwność całej historii. Trudno mi uwierzyć, że człowiek taki, jakiego przez
kilkaset stron próbuje nam ukazać autorka, nagle staje się religijny, pełen
przebaczenia i w ogóle bez skazy. Tak samo zresztą potraktowała Hillenbrand
wojnę. Opisała ją bardzo jednostronnie i bezkrytycznie, a Amerykanie są ukazani
niczym wyzwoliciele całego świata, którzy za pomocą bomby atomowej zaprowadzili
pokój. O zgliszczach opowiada mało.
Ktoś, kto szuka inspirującej historii, ale nie chce się za
bardzo wysilać, uzna być może „Niezłomnego” za książkę swojego życia. Ja tak
tego nie widzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz