Albert Lichanow, prezes Rosyjskiej Fundacji na rzecz Dzieci, napisał
powieść o życiu w sierocińcu, a właściwie bardziej o konsekwencjach,
jakie niesie za sobą przebywanie w podobnym miejscu. Pierwsza myśl? Nikt
nie mógłby zrobić tego lepiej, bardziej wyraziście. Bo nie ma chyba na
świecie osoby, która wiedziałaby tyle o środowisku porzuconych i
walczyła tak mocno o poprawę ich codzienności. A jednak „Nikt” irytuje. I
nie chodzi mi o ten rodzaj irytacji wynikający z niemocy.
Główny bohater, Nikołaj Toporow (tytuł powieści to zbitka pierwszych sylab jego imienia i nazwiska - rosyjskie nikto),
po ukończeniu trzech lat zostaje przeniesiony z jednego z rosyjskich
domów małego dziecka do sierocińca. Nie ma pojęcia, kim byli jego
rodzice, nie potrafi okazywać uczuć. Działa instynktownie – inne dzieci
na kogoś czekają, więc on też czeka, bawi się w to, w co one się bawią.
Ale jest coś, co go od nich odróżnia: chce zostać mechanikiem
samochodowym. Nie wierzy wychowawcom, że miejsce w domu dziecka, darmowe
jedzenie i prawie własne łóżko to wszystko, czego powinien oczekiwać. W
szkole zawodowej poznaje Walentyna, który – w zasadzie bez jego udziału
– zbuduje mu od podstaw całkiem inne życie. W tym życiu bycie Nikim to
przywilej – Nikim najłatwiej manipulować.
Historia Nikołaja przypomina, że w sierocińcu nikogo nie traktuje się
indywidualnie. Dzieci są własnością utrzymującego je państwa, a to –
zapewniając minimum niezbędne do przetrwania – uważa, że zrobiło
wszystko, co było w jego mocy. Jedyne, co wychowankowie dostają od niego
dożywotnio, to określenie „państwowi” – czyli ci, których trzeba
utrzymywać. Ci, którzy niepotrzebnie narażają kogokolwiek na koszty.
Kiedy „państwowy” dorasta, uważa, że należy mu się rekompensata. Rzecz
jasna, od państwa, z którym nie czuje żadnej więzi.
I nie byłoby w opisaniu kolejnej takiej historii nic złego, gdyby
Lichanow nie wpadł w bezsensowny schemat eksponowania zła za wszelką
cenę. Tymczasem skupił się na ukazywaniu patologii tak bardzo, iż zdaje
mu się umykać, że nawet w środowisku przepełnionym samotnością i agresją
istnieje coś poza tym. Sposób prowadzenia narracji można streścić w
zdaniu: Czytelniku, złe jest to, to, to i tamto też. I nie przejmuj się,
jeśli coś umknęło Twojej uwadze, autor już za chwilę wskaże Ci to
palcem.
Te wszystkie wyliczenia, bezpośrednie zwroty do obojętnych, ojczyzny
czy „dorosłych, rozwiązłych ludzi”, wśród których „wszyscy są grzeszni”,
powodują jedynie narastającą konsternację. A „adwokat dzieci”*, od lat
przemawiający w ich imieniu, wypada jak drażniący moralizator, który o
swoich frustracjach mówi tak bardzo wprost, że w pewnym momencie – o,
zgrozo – zaczyna śmieszyć.
Efekt? Zmarnowana szansa na mocną, poruszającą powieść. Całość, która wypada nad wyraz absurdalnie.
*Tak powszechnie nazywa się Alberta Lichanowa.
(Albert Lichanow, "Nikt", przekł. Walentyna Trzcińska, Wydawnictwo Trio, Warszawa 2012)
To jest oficjalna recenzja:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz