Genialne świadectwo. Nie tylko historycznego miejsca, jakim niewątpliwie była stacja imigracyjna na Ellis Island. Doskonale sportretowane losy ludzi, dla których miała być ona jedynie przystankiem, przepustką do wymarzonej Ameryki, a – w wielu przypadkach – okazywała się początkiem wielkiego rozczarowania, jakim była deportacja.
Bo wyspa, jako że jej komisarzy mianowali kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych, nie miała szans pozostać niezależna od aktualnych nastrojów politycznych. I tak początkowy entuzjazm i otwartość na przybyszy z Europy gasiły po kolei, zaostrzane co jakiś czas, ustawy imigracyjne, związane z wojnami światowymi epidemie, restrykcyjne przepisy dotyczące diagnozowania chorób psychicznych u nowoprzybyłych pasażerów.
Małgorzata Szejnert dokumentuje poprzez przywiązywanie niezwykłej wagi do detali. Pretekstem do opowieści okazują się kołdry przywożone przez imigrantów, krzesła, łyżki ze stołówki, czy sposób patrzenia na przypadkowo wyłowionych z tłumu ludzi przez lekarzy – sześciosekundowców, którzy mieli dokładnie tyle czasu, by ocenić, czy ktoś jest zdrowy, czy nie i zdecydować tym samym o jego dalszym życiu.
Wyspa okazuje się kluczem do zrozumienia mijającego czasu, zmieniającego się wraz z jego upływem kraju i skłębionych w nim ludzkich umysłów. I mimo że okres funkcjonowania Ellis Island dobiegł końca, a ostatnie lata – spadek prestiżu i niemal zapomnienia – można porównać do stłoczonych tu przez lata, pełnych nadziei i oczekujących uwagi imigrantów, Wyspa Klucz zapisała się w historii Stanów Zjednoczonych ponownie. Znowu przyjęła do siebie ludzi – tym razem poszkodowanych w ataku terrorystycznym na wieże World Trade Center.
Historia zatoczyła koło. A wraz z nią zatoczyła je Małgorzata Szejnert, nie mając chyba do końca pojęcia, jak uniwersalny i wielowymiarowy kawałek literatury faktu tworzy.
(Małgorzata Szejnert, „Wyspa Klucz”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009)