niedziela, 19 stycznia 2014

Taka przerażająca autopromocja



Jak tak czytam, co piszą ludzie o książce Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia”, to sobie myślę, że chyba jestem kompletnie niewrażliwa. Dla mnie nie była ani wzruszająca, ani zapierająca dech w piersiach, a już tym bardziej nie zmieniła mojego życia.  Po prostu nie potrafię zrozumieć, po co taka książka powstała. 

Opowieść Jagielskiej rozpoczyna się po przyjeździe do niezidentyfikowanej kliniki, gdzie ma się wyleczyć ze „stresu bojowego”, chociaż to przecież nie ona jeździła na wojny. Nie wiem czy jej rozmówca, pan Lucjan morderca, jest prawdziwy czy wymyślony na potrzeby nadania całej historii kontekstu, ale to nie ma większego znaczenia. To przecież wspomnienia pani Grażyny. 

Rzeczywiście, strasznie jest czytać o postępującym oddaleniu od ukochanej osoby. O obawach, że on już nie wróci, bo rozerwie go mina albo zabiją talibowie. Przerażające są te nawiedzające postacie, razem z Jagielską przygotowujące w kuchni kolację, przypominające jej o tym, że mąż i tak niedługo zginie. Rozumiem też, że napisanie „Miłości z kamienia” w jakiś sposób pomogło autorce dojść do siebie, spełniając rolę autoterapii. Nie pojmuję tylko, dlaczego Jagielska postanowiła tę książkę wydać. 

Bo gdyby rzeczywiście chodziło o pomoc sobie samej, to autorka byłaby zadowolona trzymając tę straszną historię gdzieś w zeszycie pod łóżkiem. A po publikacji każdy czytelnik może się bezkarnie gapić na intymne szczegóły z życia Wojciecha Jagielskiego i jego żony, która przez ten straszny zawód korespondenta wojennego, znalazła się na skraju szaleństwa. Taka autopromocja poprzez ujawnianie najbardziej osobistych przeżyć i rozmów z życia dwojga ludzi ma dobrze wpłynąć na, i tak już rozsypujący się, związek?

Mimo, że nie sposób odmówić pani Grażynie literackiej próby wglądu w swoje własne przeżycia, to ktoś mógłby uznać, że w całej tej akcji z wydaniem „Miłości z kamienia” jest wyczuwalny jakiś fałsz. Nie tyle w samej książce, bo tam autorka zapisała słowa, których prawdziwość może zweryfikować tylko ona, jej mąż i, ewentualnie, pan Lucjan. Ale czy to naprawdę pomoże jej samej i jej małżeństwu, jeśli cały świat dowie się o nieporozumieniu dwojga ludzi, którzy potrzebowali pięćdziesięciu trzech wojen żeby znowu się odnaleźć?

 Grażyna Jagielska, „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym”, wyd. Znak, Kraków 2013

wtorek, 14 stycznia 2014

Nie tylko reżim



Tytuł „Białoruś. Miłość i marazm” natychmiast kojarzy się z wydaną sześć lat temu książką Małgorzaty Nocuń i Andrzeja Brzezieckiego „Białoruś: kartofle i dżinsy”. I chociaż na Białorusi od lat niewiele się zmienia, te dwie książki to jakby dwa różne kraje. Wrażenie cenne tym bardziej, że każda, choćby fragmentaryczna „białoruska” publikacja, jest na wagę złota.

Książka Hanny Kondratiuk nie jest literaturą faktu z najwyższej półki. Ale mimo to udało się autorce przemycić w niej coś niemal nieuchwytnego – fragmenty rzeczywistości kraju, który z zewnątrz wygląda tak, jakby właściwie nie istniał.

„Białoruś” to zapis z prowincji. Paradoksalnie to mniejsze miejscowości zaświadczają o ciągłości historycznej całego kraju. Właśnie tam można odnaleźć ślady poprzednich epok i przekonać się, że wszystko rozpoczęło się na długo przed zakończeniem rewolucji październikowej, a dominujący – zwłaszcza w Mińsku – socrealizm nie jest, jak kiedyś, „jedynym słusznym” rozwiązaniem. To gdzieś daleko od stolicy spontanicznie próbuje się ochraniać pomniki białoruskiej historii nieprzerobionej na użytek obecnej władzy. To na wsiach robi się wszystko, by „po cichu” ocalić język białoruski, ten „biedny” – jak mówią – język, którym nie wypada nawet mówić w obecności ludzi z miasta, nie wspominając już o zagranicznych gościach. Dlatego kiedy Kondratiuk konsekwentnie rozmawia z napotkanymi ludźmi po białorusku, raz wzbudza euforię, kiedy indziej paniczny strach.

Kilka lat temu białoruscy opozycjoniści wymarzyli sobie wolność w kolorze dżinsu (kojarzył się z Zachodem). Tyle, że „dżinsowa rewolucja” nie skończyła się tak, jak „pomarańczowa rewolucja” na Ukrainie czy „rewolucja róż” w Gruzji. Jedyną oficjalną, białoruską rewolucją pozostaje „rewolucja kartoflana” (nazwano tak pierwsze zwycięstwo w wyborach prezydenckich Aleksandra Łukaszenki), która od lat pochłania kolejne, anonimowe ofiary.

Całkiem niedawno okazało się, że białoruscy naukowcy wyhodowali kolorowe (m. in. niebieskie) ziemniaki. Niebieski to na Białorusi kolor szczególny – symbolizuje wodę, więź z przyrodą i zbliżenie do Boga. Można go znaleźć wszędzie. Na ścianach z łuszczącą się niebieską farbą olejną wiszą, od lat te same, portrety Aleksandra Łukaszenki. O wolności nie mówi się prawie wcale, ale książka Kondratiuk pokazuje, że – wbrew stereotypom – czasem się o niej myśli.

Białoruś pogubiła się w zmieniających się symbolach narodowych, świętach, które władza określa mianem faszystowskich, choć całkiem niedawno wcale takie nie były. Jednocześnie ten specyficzny, niezrozumiały dla kogoś z zewnątrz, sposób prowadzenia polityki, w niewytłumaczalny sposób wzmacnia białoruskie poczucie przynależności do odrębnego narodu. Co prawda, Białorusini zapytani o to, czym dla nich jest białoruskość, nie potrafią jednoznacznie odpowiedzieć. Ale system, w którym funkcjonują jest przecież… ich własny, mimo że sprzeczny z naszymi wyobrażeniami „Straszna dyktatura” to codzienność, z którą radzą sobie tak, jak potrafią. I są zdeterminowani, żeby radzić sobie dalej. Patrzenie na ich kraj wyłącznie przez pryzmat „ostatniego autorytarnego reżimu w Europie” tylko dlatego, że nie potrafimy inaczej go zdefiniować, jest kompletnie nie na miejscu.

Książka, mimo że napisana trochę nieporadnie, jest całkiem udaną próbą spojrzenia z innej strony. Okazuje się, że istnieje też Białoruś bez polityki i językowych podziałów, gdzie kolor niebieski kojarzy się z rzeką Niemen, a zielony na przykład z drzewami w Nowogródku. To chyba ulubiona Białoruś Hanny Kondratiuk, która patrzy na nią tak, jak w tytule: najpierw miłość, dopiero potem marazm.

(Hanna Kondratiuk, „Białoruś. Miłość i marazm”, Fundacja Sąsiedzi, Białystok 2013)

To jest oficjalna recenzja: 
 

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Ambitny początek



„Czarny dom” to pierwsza część trylogii kryminalnej autorstwa Petera Maya. Książka ma się ukazać w lutym bieżącego roku nakładem wydawnictwa Albatros i na pewno warto zwrócić na nią uwagę, chociażby ze względu na to, co piszą o niej w „The Independent”: „…jedna z najlepszych serii kryminalnych ostatnich lat”. W tym przypadku rozgłoś medialny jest jak najbardziej uzasadniony. 

Główny bohater, Fin Macleod, to policjant, który niedawno stracił syna. Pogrążony w głębokiej depresji, mający problemy w małżeństwie mężczyzna dowiaduje się, że musi wrócić do pracy – w jego rodzinnych stronach popełniono morderstwo, a on, jako jedyny w wydziale, umie mówić po gaelicku. Fin powraca więc na Lewis, najbardziej wysuniętą na północ szkocką wyspę, aby rozwiązać sprawę. 

Na pozór wszystko wygląda jak dawniej. Surowy krajobraz, głęboko wierzący ludzie, regionalne zwyczaje i zabobony. Szybko okazuje się jednak, że to tylko pozory. Przyjaciele Fina są już całkiem innymi ludźmi, z którymi nie może znaleźć wspólnego języka. Na dodatek każdy wydaje się podejrzany.  Okazuje się, że pozornie łatwe dochodzenie doprowadzi głównego bohatera do tajemnic dotyczących jego własnej przeszłości. 

„Czarny dom” sekrety odkrywa stopniowo. Dzięki zmiennej narracji, oprócz opisu dochodzenia, mamy też wgląd w dzieciństwo i młodość Fina, które są równie zagadkowe, co tajemnica morderstwa. Wraz z biegiem wydarzeń bohater orientuje się bowiem, że to on sam jest kluczem do rozwiązania sprawy i bez emocjonalnego zaangażowania nie uda mu się niczego osiągnąć. 

Peter May niezwykle sugestywnie opisał ludzkie słabości i egoizm. Dodatkowo dał nam unikalną możliwość poznania prawdziwych obyczajów odosobnionej społeczności, w której liczą się wartości przekazywane z pokolenia na pokolenie, od setek lat. 

Z niecierpliwością czekam na wydanie całej serii po polsku. 

Peter May, „The Blackhouse: Book One of the Lewis Trilogy”, wyd. Quercus Books, 2011

czwartek, 2 stycznia 2014

Upadek "mistrza"

Wojciech Krolopp, kierownik Poznańskiego Chóru Chłopięcego, zmarł 12 października 2013 roku. Lubił ekstrawaganckie stroje, dobre samochody i młodych chłopców. Kiedy już nauczył się posługiwać komputerem, zwykł edytować wpis o sobie samym na Wikipedii – przecież te całe oskarżenia o pedofilię to tylko próba zaszkodzenia jego autorytetowi. Krolopp nie lubił za to, kiedy matki jeździły z chórem na występy, a także nie pałał miłością do dziennikarza Marcina Kąckiego. Ale książka tego ostatniego pt. „Maestro. Historia milczenia” nie jest opowieścią o Kroloppie. To raczej próba odpowiedzi na pytanie: jak to możliwe, że na oczach całego kraju, człowiek darzony taką estymą i poważaniem jak Krolopp, mógł bezkarnie gwałcić i molestować dzieci. 

Obraz wyłaniający się z „Maestra” jest nie tyle straszny, co raczej odrażający i przejmujący. To opis całych pokoleń skrzywdzonych przez wielkiego dyrygenta – molestowanych ojców, którzy oddawali Kroloppowi pod opiekę swoich synów, zakochanych w maestrze matek głuchych na to, co mówiły ich dzieci. To przekrój poznańskiego i polskiego społeczeństwa, omamionego obietnicą światowej sławy. To także rozbrajający opis znieczulicy i zamiatanego pod dywan poczucia, że „coś może i jest nie tak, ale przynajmniej nie dotyczy to mojego syna”. 

Sam Krolopp sprawia wrażenie zaszczutego, małego chłopca, któremu ktoś nagle odebrał zabawki. Ciągle się dziwi skąd te wszystkie oskarżenia i woli o nich nie wspominać. Zamiast tego przypomina sobie czasy sławy, kiedy to jednym uderzeniem batuty wznosił ku niebu, w które zresztą nie wierzył, pochwalną pieśń. Kiedy jednym gestem sprawiał, że dzieci zaczynały kochać go bezwarunkowo. Maestro wiedział jak dzielić i rządzić. Do perfekcji opanował sztukę manipulacji, nie tylko małymi chłopcami, ale też partyjnymi władzami, ludźmi związanymi z chórem, a nawet księżmi, którzy byli jego najzagorzalszymi obrońcami. 

Kącki pisał „Maestra” przez ponad dziesięć lat. I nic dziwnego, skoro jeden rozsupłany węzeł prowadził do kolejnej sieci splotów. Na przestrzeni czasu odkrył zawiły system powiązań i koneksji, które koniec końców spowodowały, że Krolopp przez tak długi czas pozostawał bezkarny. Podziwiam zimną krew autora, próbującego zachować obiektywizm w obliczu zagadnienia tak oczywistego, jak wina Kroloppa. 

„Maestro” to ciężka lektura. Ale chyba także niezbędna. Przejmujące studium działania manipulacji,  a także obraz zamkniętego społeczeństwa, które woli  milczeć niż przyznać się do współwiny.

Marcin Kącki, „Maestro. Historia milczenia”, wyd. Agora, Warszawa 2013