czwartek, 31 stycznia 2013

Cała była wojną



„Urodzona w polskiej rodzinie szlacheckiej, podczas II wojny światowej służyła jako brytyjska tajna agentka w Polsce, Francji i na Węgrzech, była bohaterką Francuskiego Ruchu Oporu, za swe czyny odznaczona Medalem Jerzego, Orderem Imperium Brytyjskiego i francuskim Krzyżem Wojennym ze srebrną gwiazdą”* - ta, mimo wszystko niepozorna, wzmianka o Krystynie Skarbek (vel. Christine Granville, vel. Pauline Armand), może dawać drobne pojęcie o tym, z kim mamy do czynienia. Trudno uwierzyć, że jej historia jest historią jednej kobiety. Pełną niedowierzania, sensacyjnych zwrotów, ale przede wszystkim autentycznego, nie mającego nic wspólnego z nacjonalizmem, patriotyzmu.

Nie dałoby się napisać tej biografii bez licznych odniesień do drugiej wojny światowej. Zwłaszcza do działalności ruchu oporu w Europie, Afryce i wszędzie tam, gdzie Krystyna się pojawiała. Poznajemy ludzi przebywających w jej otoczeniu, a także tych nielicznych, którzy ją kształtowali. A może lepiej: którym pozwoliła dać się kształtować. Bo – chociaż to absurdalne – czytając tę książkę, naprawdę trudno przyznać, że zawdzięczała bycie tym, kim była, komukolwiek innemu niż sobie.

To portret kogoś pełnego sprzeczności. Madeleine Masson nie poprzestała jednak na standardowym określeniu „kobieta-kameleon”. Udało jej się pokazać, jak łatka agentki i tajemnice związane z pracą, uniemożliwiały jej prowadzenie własnego życia i wpływały na to, jak oceniało ją otoczenie.

Atrakcyjna i zadziwiająco pewna siebie. Z domu wyniosła pełne oddanie sprawie, o którą walczyła. Cała była wojną. Nie potrafiła wyobrazić sobie swojego życia w czasie pokoju. I rzeczywiście – o czym boleśnie się przekonała – dla takich jak ona, w rzeczywistości bez konfliktów, było bardzo mało miejsca. Pamięci o tym, czego podobnym do niej udało się dokonać – jeszcze mniej.

Wolność i niezależność miała we krwi. Pewnie dlatego robiła, co mogła, by przyczynić się do przywrócenia ich innym. Uwierzylibyście, że wpadła w histerię, kiedy porwały jej się rajstopy, nie umiała pływać, późno nauczyła się jeździć na rowerze? Ja też nie, gdyby nie ta książka.

*str. 14

(Madeleine Masson „Wojna moja miłość. Krystyna Skarbek – ulubiona agentka Churchilla”, przeł. Wojciech M. Próchniewicz, Vesper, Poznań 2012)

To jest oficjalna recenzja:
 

niedziela, 20 stycznia 2013

Kryminał, który nie był kryminałem

Prawie każde większe wydawnictwo w Polsce ma jakiś skandynawski kryminał. Albo lepiej całą serię. Dodatkowo tytuły tych kryminałów koniecznie muszą zawierać słowo „które/który/która”. Niestety, najczęściej oczekiwania czytelnika zwabionego zamieszczonymi na okładkach pochlebnymi recenzjami z wielkich gazet, okazują się płonne. „Lekarz, który wiedział za dużo” Christera Mijåseta jest właśnie tego przykładem.

Mads Helmer to okropny pechowiec. Nie dość, że od dziecka zmaga się z epilepsją, to jeszcze ma na głowie sprawę na pozór nieprzypadkowej śmierci swojego pacjenta. Obarczając winą zdrowotne ograniczenia, Helmer ucieka na malutką wyspę Hitrę. Problem w tym, że wyspa ma już lekarza – cieszącego się ogromnym szacunkiem Aldusa Caroliussena. Akcja zagęszcza się, kiedy Helmer znajduje w rowie rozbity samochód, a w nim zwłoki starego lekarza.

Będąc jedynym medykiem na wyspie, Helmer szybko wpada na trop różnego rodzaju nieprawidłowości związanych z osobą Caroliussena. Placebo podawane chorym mieszkańcom, ogromne archiwum z osobistymi danymi z ich życia, powiązania z lokalnym światkiem biznesowym. Stary lekarz miał sporo na sumieniu. Helmer postanawia rozwiązać tajemnicę. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że narazi go to na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Powieść Mijåseta na pewno nie jest typowym kryminałem. To raczej 'mystery', powolne dochodzenie po nitce do kłębka. Ani główny bohater nie jest obdarzony heroicznymi cechami superpolicjanta, ani nie ma tu psychopatycznego mordercy w roli złoczyńcy. Zamiast tego jest mroczny klimat miejsca, które ma swoje własne tajemnice zakopane pod warstwą przyzwyczajeń i przesądów.

„Lekarz, który wiedział za dużo” to dobra rozrywkowa literatura. Boję się tylko, że nie zostanie odpowiednio doceniona, bo sięgną po nią głównie wielbiciele skandynawskich kryminałów, którzy mogą się poczuć lekko zawiedzeni.


Christer Mijåset, „Lekarz, który wiedział za dużo”, przekł. Dorota Polska, wyd. Smak Słowa, Sopot 2012

wtorek, 15 stycznia 2013

Polska w Polsce



Polska z tych dwunastu reporterskich odsłon walczy o przetrwanie. Stoi w długich kolejkach po zasiłki. Jeśli pracuje, to najczęściej „na czarno”. Czasem chce, żeby ktoś o jej istnieniu usłyszał, innym razem mówi, że wolałaby, żeby o niej zapomnieć. Ci, którzy widzą tę Polskę na drugim końcu świata (a jeśli gdzieś bliżej, to byle tylko nie „u siebie”), nie mają z zapominaniem problemu. Lidii Ostałowskiej chyba nie chodzi o przypominanie czy sugerowanie, że to strasznie nieodpowiedzialne – tak zapominać. Ona po prostu pisze o tym, że spychanie na margines jest, tak po ludzku, krzywdzące.
 
Tytułowego „bolało jeszcze bardziej” można użyć w odniesieniu do każdej z tych historii. Bo musiało boleć kiedy ludzie przed dyskoteką bili za to, że nie ma się firmowych ciuchów. Musiało gdzieś w środku zakłuć kiedy sąsiadka, która na początku miesiąca stoi w tej samej kolejce po zapomogę, kupuje telewizor i nieużywane buty. Musiało być przykro kiedy znajomi ze szkoły szli na piwo do pubu, a samemu miało się tylko na tanie wino pod blokiem – i to pod warunkiem, że koledzy coś dorzucili. Musiało być źle, kiedy chciało się tworzyć prawdziwy hip-hop, ale wszyscy stukali się w czoło, a potem musiało być jeszcze gorzej, bo okazało się, że da się na nim zarobić, tylko to byłoby chyba wbrew hiphopowym zasadom. A tak poza tym wcale nie było się przygotowanym na sukces.

O tych bohaterach się myśli – i pewnie nie ma nic dziwnego w tym, że myśli się o bohaterach reportażu. Jednak czytanie tych tekstów jest specyficzne o tyle, że często, oprócz tradycyjnego myślenia o bohaterze, towarzyszy mu nieustanne myślenie o reporterce – sytuacji, w jakiej się znalazła. Prawie zawsze mam wrażenie, że jest to sytuacja ekstremalnie trudna. I naprawdę nie wiem, jak udało jej się po raz kolejny wybrnąć, jak ona to zrobiła, że ten tekst w ogóle powstał. Ostałowska balansuje na granicy subtelności z jednej strony i bezczelnej dosłowności z drugiej. Strasznie ją za to balansowanie podziwiam.

Najstarszy reportaż włączony do „Bolało jeszcze bardziej” został opublikowany w 1992, ostatni – w 2005 roku. Każdy z nich jest dowodem na to, że nie mamy do czynienia z żadną drugą, gorszą Polską. Za to z wielką reporterską klasą – jak najbardziej.

(Lidia Ostałowska, „Bolało jeszcze bardziej”, Czarne, Wołowiec 2012)

To jest oficjalna recenzja:

czwartek, 10 stycznia 2013

Warszawa, która znika



Od razu da się zauważyć, że Jerzy S. Majewski i Tomasz Urzykowski mieli na „Przewodnik po powstańczej Warszawie” pomysł. Widoczna jest także konsekwencja, z jaką go realizowano. Efekt? Publikacja zdecydowanie niebanalna.

Autorzy we wstępie deklarują, że nie mają zamiaru wygłaszać własnych opinii na temat powstania ani też skupiać się na tych już wygłoszonych. Ich celem jest udokumentowanie tego, co po wydarzeniach sprzed sześćdziesięciu ośmiu lat pozostało. Okazało się, że można jednocześnie nie gloryfikować powstania, nie nadawać mu na siłę dodatkowych znaczeń i nie próbować umniejszyć jego roli.

Udało się spojrzeć na nie obiektywnie, pokazując to, co zostało po nim we współczesnej stolicy i wspominając o tym, czego już nie ma. Udało się stworzyć opowieść o znikaniu – czasem mimowolnym, niekiedy spowodowanym bezmyślnym niszczeniem czy nieuwagą. I tak, obok zdjęć tamtej Warszawy, widzimy Warszawę dzisiejszą, która jest dowodem na to, jak wiele zaniedbano, ale też jak dużo zmieniano na lepsze.

Ślady powstania rozrzucone po warszawskich dzielnicach tworzą kolejne „rozdziały”. Pomysł niezwykle trafiony – dzięki temu „Przewodnik” może pełnić swoją rolę w sensie praktycznym i służyć do odnajdywania poszczególnych miejsc. Ale również zaprowadzić nas tam, gdzie nie mamy już szans dotrzeć.

Może być to także dobre źródło do poszukiwania dalszych informacji. Nie tyle chronologicznego zapisu wydarzeń (chociaż kalendarium zamieszczone jest na ostatnich stronach), ile tego, co w opracowaniach zazwyczaj się pomija. Anegdoty przeplatają się tutaj ze wspomnieniami powstańców i ich krewnych oraz fragmentami innych książek. Znalazło się także miejsce dla typowo przewodnikowych informacji o warszawskich obiektach, które w historii zapisały się nie tylko podczas owych kilkudziesięciu dni. Majewskiemu i Urzykowskiemu udało się zachować balans we włączaniu tych elementów do własnej narracji. Wszystko to, w połączeniu z oryginalną formą graficzną, tworzy dopracowaną całość, która w pełni zasługuje na uwagę.

Warto sięgnąć po „Przewodnik po powstańczej Warszawie”, bez względu na to, co myślimy o 1 sierpnia 1944 roku. Takiej Warszawy niedługo nie będzie.

(Jerzy S. Majewski, Tomasz Urzykowski, „Przewodnik po powstańczej Warszawie”, Świat Książki, Warszawa 2012)

To jest oficjalna recenzja:
 

piątek, 4 stycznia 2013

Słowo heretyka

Rozszczepiamy atomy, przeszczepiamy narządy, łazik Curiosity na bieżąco przesyła zdjęcia z powierzchni Marsa. Czy w takim razie żyjemy w epoce rozumu? Ależ skąd. Przecież księża ostrzegają przed kolejnym zamachem na „tradycyjny model rodziny”, z każdej strony czyha na nas duchowe zagrożenie, a prezydentem USA o mało co nie został człowiek, który wierzy w magiczną moc bielizny. Nie tylko ja mam problem z tym społecznym dysonansem. Sam Harris także.

„Koniec wiary”, książka wydana w Stanach Zjednoczonych w 2004 roku, to taki podręcznik niewierzenia. Autor nie wchodzi jednak w żadną filozoficzną dyskusję mającą na celu udowodnienie, że boga nie ma. Od razu przyjmuje takie założenie, jednocześnie krok po kroku unaoczniając do czego prowadzi zbiorowa halucynacja współczesnej religijności.

Obrywa się wszystkim. I bardzo słusznie, bo czytając Harrisa nie można oprzeć się wrażeniu, że religijnych ludzi różnią jedynie szczegóły. Jezus, Allah, Jahwe: to tylko nazwy. Co za różnica, skoro wiara w każdego z nich prowadzi do odrzucenia wszelkich zasad logiki i dogmatów rozumu? Dzień w dzień naukowcy dostarczają nam kolejnych dowodów na to, że światem rządzą proste, uniwersalne prawa, nie mające nic wspólnego z jakimkolwiek bytem astralnym. Jednak są tacy, którzy nadal uparcie wierzą. A jeśli nie jesteś jednym z nich, to automatycznie nie zaliczasz się do „normalnego” społeczeństwa.

Najbardziej obrywa się chyba muzułmanom. W prosty i przejrzysty sposób Harris udowadnia, że islam nie jest, nigdy nie był i nigdy nie będzie religią pokoju. Gdyby jeszcze autor wziął te kontrowersyjne pomysły prosto ze swojej głowy, to może rozdział o islamistach nie byłby tak przerażający. Ale cytaty z Koranu dotyczące walki z niewiernymi, czyli z nami, zestawione jeden po drugim, nawet bez komentarza ze strony autora, są naprawdę niepokojące. Zwłaszcza teraz, kiedy mamy do czynienia z eskalacją społecznego niezadowolenia na Bliskim Wschodzie.

Jeśli po tym wszystkim czytelnik nie jest przekonany, to Harris wbija ostatni gwóźdź do trumny zabobonu, fascynująco opowiadając jaką rolę w religijnym szaleństwie pełnią nasze uwarunkowania neurobiologiczne. Okazuje się, że naukowe przyglądanie się ludzkiej religijności prowadzi do jednoznacznych wniosków: każdy, nawet najmniejszy bożek, pochodzi prosto z naszej głowy. Cała mistyczna tajemnica obraca się w pył.

Szkoda tylko, że „Koniec wiary” wydano u nas dopiero teraz. Być może gdyby stało się to wcześniej, paru „obrońców krzyża” nie musiałoby kwitnąć pod pałacem prezydenckim. Może byliby wtedy zajęci lekturą Harrisa, co wszystkim wyszłoby na dobre. 


Sam Harris, "Koniec wiary", przeł. Dariusz Jamrozowicz, wyd. Błękitna Kropka, Nysa 2012