sobota, 29 września 2012

Antykwaryczny wdzięk

Hagada to judaistyczna księga czytana w szkołach talmudycznych i przy okazji różnych świąt. Najsławniejsza ,odnaleziona w Sarajewie, pochodzi z XIV w.,  a jej wartość ocenia się w tej chwili na siedemdziesiąt milionów dolarów. Czerpiąc z niej inspirację, Geraldine Brooks snuje opowieść o tym, jak mogłaby wyglądać jej pokrętna historia, gdyby dało się ją odtworzyć. 

Do świata powieści wprowadza nas postać Hanny Heath, australijskiej konserwatorki sztuki, która zostaje zaangażowana w odrestaurowanie hagady. W trakcie pracy dziewczyna odkrywa między stronami skrzydło motyla, włos, plamę z wina, a  znalezisko z  kolei prowadzi ją tropem ludzi, którzy przyczynili się do uratowania judaistycznej księgi przed zawieruchą historii.

Odsłaniająca się kawałek po kawałku legenda  wiedzie wstecz aż do średniowiecza. I właśnie te, wpatrzone w przeszłość fragmenty, są elementem, który przesądza o wartości „Ludzi księgi”. Z dużym wdziękiem i wiarygodnością Geraldine Brooks wskrzesza bowiem bezimiennych bohaterów, którzy ryzykowali bardzo wiele, niejednokrotnie nawet życie, aby hagada nie została zniszczona.

Na początku jest trochę ‘jak zwykle’. Główna bohaterka z problemami, emocjonalnie niedostępna, kompletnie zaangażowana w swoją pracę. Na dodatek z tajemniczą przeszłością i nieumiejętnością pozostawania w dłuższym związku.  Każdy, kto chociaż trochę czyta, spotkał się z tym typem postaci niejednokrotnie. Ale pewnie nie zawsze to spotkanie było zaproszeniem do odkrycia drugiego dna. 

Porównywanie książki do twórczości Dana Browna czy C.L. Zafona, jest w moim przekonaniu dużym nadużyciem. Bo jeśli dobrze zrozumiałam, losy hagady mają być tylko pretekstem do opowiedzenia o czymś dużo ważniejszym. Mianowicie, o przetrwaniu.  I o tym, jak ciężko czasami, pozostając przy okazji sobą, jednocześnie pozostać przy życiu.

Geraldine Brooks, „Ludzie księgi”, przeł. Jarosław Skowroński, wyd. Cyklady, Warszawa 2008

poniedziałek, 24 września 2012

Irakijczyków mierzenie się z przeszłością

Wznowiony po ośmiu latach „Irak” to reportaż literacki w najlepszym wydaniu. Jego największym atutem jest samo podejście Pawła Smoleńskiego, który pojechał nad Zatokę Perską z przekonaniem, że człowiek Zachodu nie ma szans pojąć mechanizmów tam panujących, zrozumieć zasięgu zmian, jakie zaszły w irackiej republice na początku XXI wieku i wreszcie tego, w jaki sposób wpłynęły one na samych Irakijczyków. Wydaje się, że jako reporter wybrał najlepszy wariant – oddał im głos.

Jeszcze całkiem niedawno byli pewni, że czarne złoto zagwarantuje ich krajowi niezachwianą pozycję naftowego potentata. Obcokrajowcom opowiadali o niezwykłości irackiej kultury, którą świat będzie chciał masowo importować, gdy chociaż odrobinę ją pozna. Dzisiaj wiadomo już, że sen o potędze został przerwany, to, co pozostało z kultury, zostało zepchnięte do prywatnych piwnic i ciasnych pomieszczeń, a do Iraku przylgnęło określenie: „miasto kurzu i mgły”. O takim państwie nie chcą rozmawiać.

Podobnie jak o odzyskaniu wolności – tak świat nazwał przejęcie kontroli nad Irakiem przez Amerykanów w 2003 roku. Rozwiązanie to okrzyknięto najlepszym z możliwych i oficjalnie nazwano „misją stabilizacyjną”. Fakt, że metody „wybawców” opierały się na wzbudzaniu strachu i wprowadzaniu terroru oraz do złudzenia przypominały te, którymi posługiwał się obalony iracki prezydent, Saddam Husajn, najwyraźniej uznano za nieistotny szczegół. Nikt nie zastanowił się nad tym, jak po dziesięcioleciach dyktatury Irakijczycy mają zacząć funkcjonować w rzeczywistości, która bardziej niż wolność darowaną przypomina jednak wolność narzuconą. Oni sami nie mogli tego wiedzieć – od zawsze myślał za nich ktoś inny.

Ale przynajmniej ktoś, kogo znali. Sam ich nauczył, że
lepszy własny tyran, niż obca wolność*. Saddam to synonim współczesnego Iraku. Obalenie go nieodwracalnie podzieliło kraj. Dla części społeczeństwa było niczym przywrócenie wolnej woli, dla niektórych stało się wręcz osobistym dramatem. Jedni po raz pierwszy dostrzegli szansę na rozwój kraju, inni stracili nadzieję na odzyskanie dawnej świetności, a tym, co najbardziej słuszne, wydaje im się nienawiść połączona z zemstą na amerykańskich najeźdźcach. I chociaż Irakijczycy zobaczyli, że mogą się od siebie różnić, w każdym z tych głosów pobrzmiewa echo pretensji: nikt niczego z nimi nie konsultował.

Irak, którego wysłuchał Smoleński to przede wszystkim kraj rozdźwięków społecznych nieudolnie cementowany rzekomym wspólnym celem – walką w imię islamu, która tak naprawdę jest tylko pretekstem, przykrywką do zdobywania wpływów, pieniędzy i władzy. To uderza najbardziej: chodzi, jak zwykle, o władzę. 

O piętnie, jakie reżim odcisnął na Irakijczykach nie da się zapomnieć. Tyle, że świat zachodni, przekonany, że kilka lat temu doskonale odrobił lekcję z tego, co dla Iraku dobre, zupełnie tego nie widzi. Smoleński oprócz tego, że zobaczył, to jeszcze dosłyszał w tych historiach pełnych rezygnacji i buntu chyba najważniejsze: Irakijczycy wierzą, że kiedyś sami będą decydować o drodze rozwoju swojego kraju. Mówią (znacznie ciszej), że tylko na zewnątrz wyglądają tak, jakby już nie mieli marzeń.

Źródła cytatów:

*P. Smoleński, "Irak. Piekło w raju", s. 20.

(Paweł Smoleński, "Irak. Piekło w raju", Czarne, Wołowiec 2012)

To jest oficjalna recenzja:

czwartek, 20 września 2012

Wielki brat w sutannie



YouTube, Facebook, Twitter, MySpace. Wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, a ekshibicjonizm jest coraz bardziej zakodowany w charakterach następnych pokoleń. Nietrudno więc sobie wyobrazić świat,  w którym nadmierna egzaltacja jest najbardziej pożądaną cechą w ludzkim zachowaniu. „Ślepa wiara” Bena Eltona to właśnie próba pokazania takiej rzeczywistości, a właściwie przestroga przed nią.

Nieodległa przyszłość. W skutek globalnego ocieplenia i zalania kontynentów Londyn jest okropnie przeludnionym miastem. Na ścianie każdego mieszkania wisi wielki ekran LCD z zamontowaną kamerą. W kraju rządzi Świątynia, młodsza siostra Kościoła Katolickiego. Wszystkie osiedla mają własnych spowiedników, Inkwizycja tropi najmniejszy nawet przejaw indywidualności, a wiara jest wpisana w konstytucję. Masowo umierają dzieci, bo szczepienia ochronne zostały zdelegalizowane jako część starego porządku, który doprowadził do Potopu.

Główny bohater, Trafford Sewell, ma swoje małe tajemnice i próbuje  myśleć samodzielnie. Co gorsza, niedawno urodziła mu się córka, Claire Happymealka, nosząca imię po produkcie z McDonalda. Trafford wchodzi w  kontakt z organizacją szczepicieli, bo wierzy, że w ten sposób uchroni dziecko przed szalejącymi epidemiami odry i świnki. Jego życie zaczyna się zmieniać, poznaje literaturę humanistyczną i teorię Darwina, a to z kolei podsuwa mu myśl o wywołaniu ogólnoświatowej rewolucji mającej na celu obalenie teokratycznych porządków.

„Ślepa wiara” to typowa antyutopia - mamy bohatera walczącego z odhumanizowanym systemem, mamy obojętność tłumu, mamy swoistą nowomowę.  Tyle, że rolę Wielkiego Brata spełnia Świątynia, a głównym narzędziem zniewolenia umysłu jest sztuczna duchowość. 

Wyeksponowanie totalitarnej władzy kościoła nad ludzką masą ma na celu przypomnienie,  że rozum i empiryzm są najważniejszymi przymiotami człowieka, bo wiara, zwłaszcza ślepa, zawsze prowadzić będzie do zniewolenia i dominacji jednej grupy ludzkiej nad drugą. 



Ben Elton, „Ślepa wiara”, przeł. Jacek Manicki, wyd. Albatros A. Kuryłowicz, 2009, Łódź
 

wtorek, 18 września 2012

Generalizowanie i moralizowanie

Albert Lichanow, prezes Rosyjskiej Fundacji na rzecz Dzieci, napisał powieść o życiu w sierocińcu, a właściwie bardziej o konsekwencjach, jakie niesie za sobą przebywanie w podobnym miejscu. Pierwsza myśl? Nikt nie mógłby zrobić tego lepiej, bardziej wyraziście. Bo nie ma chyba na świecie osoby, która wiedziałaby tyle o środowisku porzuconych i walczyła tak mocno o poprawę ich codzienności. A jednak „Nikt” irytuje. I nie chodzi mi o ten rodzaj irytacji wynikający z niemocy. 

Główny bohater, Nikołaj Toporow (tytuł powieści to zbitka pierwszych sylab jego imienia i nazwiska - rosyjskie nikto), po ukończeniu trzech lat zostaje przeniesiony z jednego z rosyjskich domów małego dziecka do sierocińca. Nie ma pojęcia, kim byli jego rodzice, nie potrafi okazywać uczuć. Działa instynktownie – inne dzieci na kogoś czekają, więc on też czeka, bawi się w to, w co one się bawią. Ale jest coś, co go od nich odróżnia: chce zostać mechanikiem samochodowym. Nie wierzy wychowawcom, że miejsce w domu dziecka, darmowe jedzenie i prawie własne łóżko to wszystko, czego powinien oczekiwać. W szkole zawodowej poznaje Walentyna, który – w zasadzie bez jego udziału – zbuduje mu od podstaw całkiem inne życie. W tym życiu bycie Nikim to przywilej – Nikim najłatwiej manipulować.

Historia Nikołaja przypomina, że w sierocińcu nikogo nie traktuje się indywidualnie. Dzieci są własnością utrzymującego je państwa, a to – zapewniając minimum niezbędne do przetrwania – uważa, że zrobiło wszystko, co było w jego mocy. Jedyne, co wychowankowie dostają od niego dożywotnio, to określenie „państwowi” – czyli ci, których trzeba utrzymywać. Ci, którzy niepotrzebnie narażają kogokolwiek na koszty. Kiedy „państwowy” dorasta, uważa, że należy mu się rekompensata. Rzecz jasna, od państwa, z którym nie czuje żadnej więzi.

I nie byłoby w opisaniu kolejnej takiej historii nic złego, gdyby Lichanow nie wpadł w bezsensowny schemat eksponowania zła za wszelką cenę. Tymczasem skupił się na ukazywaniu patologii tak bardzo, iż zdaje mu się umykać, że nawet w środowisku przepełnionym samotnością i agresją istnieje coś poza tym. Sposób prowadzenia narracji można streścić w zdaniu: Czytelniku, złe jest to, to, to i tamto też. I nie przejmuj się, jeśli coś umknęło Twojej uwadze, autor już za chwilę wskaże Ci to palcem.

Te wszystkie wyliczenia, bezpośrednie zwroty do obojętnych, ojczyzny czy „dorosłych, rozwiązłych ludzi”, wśród których „wszyscy są grzeszni”, powodują jedynie narastającą konsternację. A „adwokat dzieci”*, od lat przemawiający w ich imieniu, wypada jak drażniący moralizator, który o swoich frustracjach mówi tak bardzo wprost, że w pewnym momencie – o, zgrozo – zaczyna śmieszyć. 

Efekt? Zmarnowana szansa na mocną, poruszającą powieść. Całość, która wypada nad wyraz absurdalnie.

*Tak powszechnie nazywa się Alberta Lichanowa.

(Albert Lichanow, "Nikt", przekł. Walentyna Trzcińska, Wydawnictwo Trio, Warszawa 2012)

To jest oficjalna recenzja:


sobota, 15 września 2012

Z historią w tle



Polska historia miała swoje humory. Ciągłe zmiany ustrojów, politycznych nastrojów, wojny, wielonarodowość i położenie geograficzne nie sprzyja przecież dziejowemu spokojowi. Jakkolwiek jednak tragiczna, stanowi sama w sobie opowieść najciekawszą ze wszystkich. I jeśli tylko umiejętnie wykorzystana w literaturze,  to dobra powieść powinna napisać się właściwie sama.

Gutowska – Adamczyk najwidoczniej dobrze o tym wiedziała. Cykl „Cukiernia pod Amorem” opowiada dzieje rodziny Zajezierskich. Ta fikcyjna familia zamieszkująca Mazowsze była jednym z najznamienitszych polskich rodów na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Oprócz nich są jeszcze Hryciowie i Cieślakowie reprezentujący inne klasy społeczne, a co za tym idzie, dodające książce prawdziwości i kolorytu. Razem z narratorką, żyjącą współcześnie, odkrywamy fascynującą historię zaginionego pierścienia, który staje się jednocześnie pretekstem do zaglądania w przeszłość. 

Mnogość bohaterów i zawiła niczym scenariusz opery mydlanej fabuła z początku mogą onieśmielać, ale to tylko pozory i lepiej od razu wziąć tydzień wolnego, bo już po chwili od książki całkiem dosłownie nie można się oderwać. I nawet tacy zagorzali przeciwnicy wszelkiego rodzaju „powieści kobiecych” jak ja znajdą dla siebie w „Cukierni pod Amorem” jakieś literackie smakołyki. 

Autorka zrobiła bowiem coś zupełnie niesamowitego. Mianowicie, odczarowała historię. Uwspółcześniła ją i pokazała w ujęciu tak interesującym, że prawdopodobnie nie byłoby problemu z zainteresowaniem lekturą przeciętnego licealisty, wpatrzonego zazwyczaj w ekran komputera. A to jest coś!

Ogrom pracy włożony w odtworzenie języka epoki naprawdę wzbudza szacunek. Opisane z pietyzmem przedmioty codziennego użytku, wszelakie potrawy, obyczaje i zabobony dodają książce charakteru i nawet wielkie i często nierealne namiętności przestają trącić myszką. 

Odważne posunięcie – w czasach postmodernistycznego bełkotu napisać prostą historię, opowiedzianą od A do Z, bez zbędnych komplikacji i drugiego dna. 

Małgorzata Gutowska Adamczyk, Cykl „Cukiernia pod Amorem”, tom I „Zajezierscy” 2010, tom II – "Cieślakowie" 2010, tom III "Hryciowie" – 2011, wszystkie części wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa

poniedziałek, 10 września 2012

Jak nam razem było nie po drodze

Żydzi nigdy nie mieli lekko. Właściwie od początku swojego istnienia stawali się kozłem ofiarnym każdego kraju, w którym próbowali osiedlić się na dłużej. Jaki był finał tych starań – wszyscy wiemy. Niezaznajomieni z historią mogą myśleć, że w Polsce było inaczej. Przecież pomagaliśmy Izraelitom w trakcie II wojny, a antysemityzm kojarzy nam się wyjątkowo źle. Niestety,  poprawność polityczna to wymysł powojennych czasów, bo gdy spojrzeć wstecz, okazuje się, że Polacy nie byli Żydofilami. Zwłaszcza nie w XIX wieku.

Adam Węgłowski oparł „Przypadek Ritterów” na polskiej niechęci i ksenofobii z czasu zaborów. Wtedy to, co jest faktem historycznym, o brutalny mord rytualny oskarżona została żydowska rodzina Ritterów. W zasadzie nikt nie mógł im niczego udowodnić, ale sprawa ta wstrząsnęła opinią publiczną i podzieliła społeczeństwo na przeciwstawne obozy definiowane stosunkiem do Żydów.
Proces w sprawie oskarżonych zainteresował głównego bohatera Kamila Korda, który jest postacią fikcyjną. Zmiana światopoglądu sprawia, że Kord próbuje dociec prawdy o tym, kto naprawdę zabił ofiarę – Franciszkę Mnichównę. Jego historia to najsłabsze ogniwo książki, które zostało do niej dodane chyba tylko po to, żeby scalić opowieść o postępowaniu w sprawie galicyjskich Żydów. Mimo to całość przedstawia się spójnie, a to za sprawą faktów, które autor zręcznie opisał i usystematyzował. 

Antysemickie poglądy Matejki, początki kryminologii i medycyny sądowej, dziewiętnastowieczna obyczajowość, a przede wszystkim obraz społeczeństwa chcącego jak najszybciej i najłatwiej pozbyć się Izraelitów, to elementy, które nadają „Przypadkowi Ritterów” wartości.

I mimo, że Węgłowski nie wykazał się wielką sprawnością w budowaniu wątku fabularnego, fani Jurgena Thornwalda i Arthura Conana Doyle’a mogą zacierać ręce.

Adam Węgłowski, „Przypadek Ritterów”, wyd. Szara Godzina, Katowice 2012