poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Przypadki i rodzinne wypadki


Ludmiła Ulicka napisała powieść wielowątkową i poruszająca szerokie spektrum problemów. „Przypadek doktora Kukockiego” to saga rodzinna opisująca trzy pokolenia rodu, który żyje w burzliwych czasach dwudziestego wieku.

Doktor Paweł Kukocki, moskiewski ginekolog, zakochuje się w mężatce i matce, Helenie. Adoptuje małą Tanię i staje się dla niej wspaniałym ojcem. Interesujące w jaki sposób autorka zestawia ze sobą tę dwójkę bohaterów   pierwszego pokolenia rodziny. Kukocki jest racjonalistą, święcie wierzącym w naukę. Chce wprowadzić w Rosji powszechnie dostępną aborcję i używa argumentów, które są bardzo przekonujące, ale cały czas natrafia na opór partyjnych urzędników. Helena za to jest istotą bardziej uduchowioną. Momentami mamy wręcz wrażenie, że lekko schizofreniczną. Tych dwoje łączy namiętna miłość, która z biegiem lat staje się bardziej przywiązaniem.

Ulicka poprzez swoich bohaterów próbuje ukazać życie w powojennej Rosji. Ich życie toczy się zwykłym biegiem, a w tle rozgrywa się wielka historia, która ma na nich specyficzny wpływ. Zaczynają uciekać, chować się za murami misternie budowanych ścian. Kukocki kompletnie poświęca się pracy i wódce. Helena coraz bardziej zagłębia się w swój umysł, który niestety nie jest jej sprzymierzeńcem i stopniowo kobieta zaczyna gubić się we własnych, onirycznych przemyśleniach. Ich towarzyszka, poniekąd służąca, ucieka z kolei w to, co oferuje uproszczona wersja religijności. I tak wymijają się każdego dnia, chociaż pozorne wzajemne zrozumienie daje im poczucie bezpieczeństwa.

Drugie pokolenie to córki Kukockich, Tania i adoptowana Toma.  Po raz kolejny mamy do czynienia z zestawieniem przeciwieństw. Tania jest ładna, zdolna, przebojowa, inteligentna. Toma to niezbyt ładna, lekko głupawa dziewczynka, którą prześladuje przeszłość u boku patologicznej matki. O dziwo Tania, której kariera naukowa zaczynała się świetnie, rzuca wszystko i zaczyna przestawać z rosyjską bohemą artystyczną tamtych czasów, a ich sprzeciw przejawia się głównie w noszeniu długich włosów i nie podbijaniu karty w pracy. Toma natomiast zostaje w domu i robi umiarkowaną karierę naukową.

Ulicka z wielkim kunsztem opisuje powtarzalność pokoleniową. Chociaż Tania robi wszystko, żeby uciec od bycia swoimi rodzicami, buntuje się i prowadzi życie kompletnie inne niż to, do którego została wychowana, w końcu popełnia te same błędy, co jej matka. Wielka miłość, którą znajduje, jakkolwiek szczęśliwa, kończy się raczej tragicznie. Z jej córką, Żenią, stykamy się tylko na moment, po raz kolejny widzimy kobietę, która jest kalką babki i matki.

Autorka stworzyła powieść mądrą i wyważoną. O życiu w totalitaryzmie, o trudnej miłości do rodziny, o powtarzalności losu. Dzięki wielogłosowi w narracji możemy przyjrzeć się życiu zwykłych ludzi, którzy skazani na bytowanie w niezwykłym i nienormalnym kraju, starają się zachowywać przyzwoicie.

Książkę polecam każdemu, kto szuka wymagającej lektury. Po przeczytaniu postaci pozostają gdzieś obok nas a my jesteśmy niejako zmuszeni do własnych odpowiedzi na ich pytania.


Ludmiła Ulicka, "Przypadek doktora Kukockiego", tłum. Barbara Reszko, wyd. Philip Wilson, Warszawa 2006

piątek, 27 kwietnia 2012

Książkowy blockbuster


Filmy Stevena Spielberga zawsze mnie mierziły, w równym stopniu jednak fascynowały. Z jednej strony tani sentymentalizm, silenie się na patos, sławne zbliżenia kamery na twarze bohaterów w najdonioślejszych momentach filmu. Z drugiej, jest w jego kinie coś takiego, co każe siedzieć i oglądać, zapoznać się z historią, zrozumieć. Podobnie jest z książką Laury Hillenbrand „Niezłomny”. Mamy tu do czynienia z prawdziwą i przedziwną opowieścią, która przebiłaby najbardziej zaskakujący scenariusz filmowy, ale ukazaną w iście „spielbergowski” sposób.

Główny bohater, Louie Zamperini, to świetnie zapowiadający się amerykański biegacz. W momencie, kiedy go poznajemy, ma w głowie miliony planów, jest optymistą i wierzy, że przyszłość stoi przed nim otworem. To racjonalista, twardo stąpający po ziemi, a jednocześnie lekkoduch, który na każdym możliwym kroku robi sobie żarty. Nie wie jeszcze, że ten wspaniały świat, w którym czuje się jak ryba w wodzie, szykuje dla niego coś strasznego.

Zamperiniego porywa tajfun wojennej pożogi. Zostaje lotnikiem, ale los, a raczej japoński myśliwiec,  strąca jego samolot gdzieś w otchłań Pacyfiku. Toczy boje o przeżycie, walczy z wygłodzeniem i rekinami, ze słońcem i samotnością, z halucynacjami i towarzyszami niedoli, którzy czasem okazują się kompletnie nieprzewidywalni. Nie warto zdradzać co się dzieje dalej. Na pewno będzie dużo gorzej, a niegodziwa opatrzność zgotuje mu w zasadzie same okropieństwa. Czytelnik niejednokrotnie zwątpi w prawdziwość tej historii, bo nawet najlepszy powieściopisarz nie skazałby swojego bohatera na takie katusze, jakie przeżył Zamperini.

„Niezłomny” jest napisany prostym, czytelnym językiem, który trafia do odbiorcy bezpośrednio, niczego nie komplikując. Ze zdumieniem odkrywamy koleje losu bohatera, a autorka nie utrudnia nam życia. W zasadzie książki można by użyć od razu jako scenariusza filmowego i jestem przekonana, że ani Spielberg, ani żaden inny reżyser nie mieliby najmniejszych trudności z przełożeniem opowieści na ekran. Tę prostotę można na pewno uznać za atut, bo opisy są plastyczne, ale najbardziej jednak zapadają w pamięć pojedyncze obrazki.

Hillenbrand na pewno ukazała historię uniwersalną, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Wątpiący, pewnie poszukają siły. Sceptycy, spróbują dowieść, że coś takiego nie mogło się wydarzyć. Dużo tu opisów, które zainteresują poszukujących prawdy o życiu w okupowanej Japonii i o rzeczywistości, tak bardzo odmiennej i surrealistycznej, że niemal nierzeczywistej. Dużo tu optymizmu i wiary w człowieka, co dla niektórych może być bardzo dużą zaletą.

To, co jest dla mnie już nie do przełknięcia, to ckliwość i naiwność całej historii. Trudno mi uwierzyć, że człowiek taki, jakiego przez kilkaset stron próbuje nam ukazać autorka, nagle staje się religijny, pełen przebaczenia i w ogóle bez skazy. Tak samo zresztą potraktowała Hillenbrand wojnę. Opisała ją bardzo jednostronnie i bezkrytycznie, a Amerykanie są ukazani niczym wyzwoliciele całego świata, którzy za pomocą bomby atomowej zaprowadzili pokój. O zgliszczach opowiada mało.

Ktoś, kto szuka inspirującej historii, ale nie chce się za bardzo wysilać, uzna być może „Niezłomnego” za książkę swojego życia. Ja tak tego nie widzę.


Laura Hillenbrand, "Niezłomny", tłum. Anna Sak, Znak litera nova, Kraków 2011




poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Granica pamięci

Ten zbiór reportaży to przestrzeń ponad dwóch dekad. W Europie Wschodniej zdążył zmienić się ustrój, a potomkowie nowego systemu znaleźli własne sposoby na rozliczanie się z historią. Jedni stawali się przewrażliwieni na punkcie jej ocalania, inni (zdecydowana większość) po mistrzowsku nauczyli się wcielać w życie zasadę: zamieść pod dywan i zapomnieć. Sam autor we wstępie deklaruje, że chodzi mu przede wszystkim o pamięć ludzi, miejsc i wydarzeń. Na początku lektury nie przeczuwamy jeszcze, jak odważna jest to deklaracja.

Okazuje się bowiem, że pamięć - wystawiana głównie na próbę czasu, lecz nie tylko - stawia walczącemu o jej zachowanie wyraźną granicę. Historie, które Pollack usiłuje ocalić są fragmentaryczne - ślady, pozwalające misternie je rekonstruować, w pewnym momencie się urywają i nie ma szans, by odtworzyć je od początku do końca. 

Dlaczego rozstrzelali Stanisławów to także spojrzenie na upadek komunizmu i kształtowanie się zalążka nowej rzeczywistości zdystansowanym okiem dziennikarza z Zachodu, który - jak sam przyznaje - traktowany był w krajach bloku wschodniego niczym egzotyczny towar z najwyższej półki. Są wybuchy euforii, ale też głębokie rozczarowania. Autor unika stawiania jednoznacznych diagnoz, oddając w tym celu głos swoim bohaterom.

Być może jednak roli, czy to mierzącego się z przeszłością, czy świadka, nie można przekonująco odegrać, jeśli brakuje w niej osobistego wątku. Warto zastanowić się, czy w ogóle kiedykolwiek jest to możliwe, skoro każdy odpowiedzialny jest za własną pamięć.

(Martin Pollack, "Dlaczego rozstrzelali Stanisławów", przeł. Andrzej Kopacki, Czarne, Wołowiec 2009)

czwartek, 19 kwietnia 2012

Pietuszki - Wisła


Alkoholik jaki jest, każdy widzi. Czy to żebrak pod sklepem, czy piękna pani z telewizji - nie ma znaczenia. Łączy ich nałóg, który dla nieuzależnionych to po prostu słabość, skaza na wolnej woli, brak chęci do wzięcia się w garść. A jak tu brać się w garść jeśli zacisnąć pięści nie można, bo dłonie drżą za bardzo?

Juruś, bohater książki Jerzego Pilcha „Pod Mocnym Aniołem”, też jest alkoholikiem. Jego życie, jeśli akurat jest przytomny, wygląda dość monotonnie. Krąży między domem, a oddziałem deliryków, robi zaciekle pranie ręczne, bo automat dawno przepił, rozbija się taksówkami między kolejnymi barami i wspomina naiwne kobiety, które spełniały role pielęgniarek, kiedy on wychodził z pijackiego ciągu. Juruś nie ma już nadziei na wyjście z nałogu. Zmierza po równi pochyłej z prędkością światła i niechybnie by się rozbił, gdyby nie kobieta w żółtej sukience.

Ciężko powiedzieć czy książka ma jakiś główny wątek. Autor prowadzi nas przez korytarze oddziału dla alkoholików, opisuje ich historie i przytacza pijacką filozofię, daje przykład jak ujednolicone jest leczenie odwykowe, a wszystko to za pomocą soczystego, przegadanego języka. Słów tu w nadmiarze, ale zapewne tak miało być. Bo książkę czyta się jednym tchem, a najlepiej czytać za jednym razem. Wtedy każdy, zwłaszcza nieuzależniony szczęściarz, ma okazję doświadczyć pijackiego sposobu myślenia i widzenia świata.

Jerzy Pilch po mistrzowsku pokazał, że zdrowieć można po swojemu. Większość alkoholików spędza na terapii długie miesiąca, a potem lata w stowarzyszeniu AA. Niestety często jest tak, że każdy, kto chce trzeźwieć po swojemu, traktowany jest jak heretyk. Alkoholik nie powinien być szczęśliwy, jeśli ma być dla innych wiarygodny. Zdrowiejący pijak powinien być ciągle w depresji, ciągle na dnie. Powinien wciąż drążyć swój grzech i zaniechanie. Ale bohater „Pod Mocnym Aniołem’ poszedł inną drogą. Postanowił wyzdrowieć dla miłości.

Powieść Pilcha jest niewątpliwie wnikliwym studium pijackiej duszy. Przejmujące są te wszystkie rozmówki toczące się na oddziale deliryków i kolejne upadki bohatera. Autor udowadnia, że alkoholizm to choroba złożona i trudna w leczeniu. Że w największym stopniu zależy od woli samego chorego, ale ciężko wykrzesać z siebie decyzję o trzeźwości, bo picie tą wolę osłabiło. Żeby postanowić, trzeba przez chwilę nie pić. Ale jak to zrobić?

Tego typu pytania i wątpliwości nie mają jednoznacznej odpowiedzi. Juruś znalazł miłość, inni znaleźli inne sposoby, jeszcze inni leżą już sześć stóp pod ziemią i nie muszą martwić się o to skąd wykombinować kolejną butelkę.

Podobno dla miłości można zrobić wszystko. Ale czy miłość może zrobić coś dla nas? Pilch udowadnia, że tak. A ja chcę go słuchać, bo słuchać warto tylko tych, którzy już byli na dnie. Ku przestrodze.


Jerzy Pilch "Pod Mocnym Aniołem", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000

sobota, 14 kwietnia 2012

Nie zawsze w Małpie lub Gorylu Twe dostrzegamy ścieżki - Jednakże wszystkich razem chroni Parasol Twój Niebieski.

Cały świat ma jeden smak. Ludzie w różnych krajach noszą takie same spodnie, jedzą identyczne hamburgery popijając je przesłodzoną colą. Oglądają takie same filmy, siedząc na takich samych fotelach wielkich sieci kin. Pracują w korporacjach, są trybami w maszynie, którą rządzi bliżej nieokreślony management. Rok osiemdziesiąty czwarty właśnie się wydarza. Co dalej?

„Rok Potopu” Margaret Atwood daje nam wgląd w jedną z możliwych przyszłości naszej planety, jednocześnie wchodząc w polemikę z Georgem Orwellem. Globalizacja, posuwając się na przód niczym tsunami, zalała i ujednoliciła wszystko i wszystkich. Ludzie dzielą się na korporacyjne roboty i zwolenników eko-sekt, które zbawienia szukają w kompostowaniu wszystkiego, co możliwe. Trwają wojny handlowe, ludzie są wykradani dla informacji o produktach, a klonowanie i modyfikacje genetyczne przyczyniły się do stworzenia zielonych królików.

W takiej oto rzeczywistości poznajemy bohaterki powieści. Starszą Toby i młodszą Ren. Ich dwugłos prowadzi nas przez ponurą antyutopię świata zbliżającego się do zagłady. Obie kobiety należą do sekty Ogrodników, którzy wierzą, że Bezwodny Potop ustanowi na Ziemi nowy Eden. I paradoksalnie wcale nie brzmią tak niedorzecznie, biorąc pod uwagę otaczające środowisko. Wiemy, że przeżyły Apokalipsę. Ale czy uda im się przeżyć w tym nowym Raju?

Margaret Atwood stworzyła powieść wielowymiarową. Można ją odczytać jako atak na globalizację i korporacyjność. Można potraktować jako dobrą beletrystykę i odłożyć z powrotem na półkę, mając nadzieję, że nigdy nic takiego się nam nie przydarzy. Można też z przerażeniem dostrzec, że część z tego wszystkiego właśnie się dzieje i, w nadziei na poprawę stanu rzeczy, kupić energooszczędne żarówki.

Niezależnie od podejścia, trzeba przyznać, że praca nad powieścią musiała być wielkim wyzwaniem. Obfitość neologizmów i zupełnie nowa tekstura wyimaginowanej rzeczywistości sprawiają, że czytając kompletnie zanurzamy się w tym innym, ale jakże podobnym do naszego, świecie. Efekt jest przejmujący i straszny. Niejeden po przeczytaniu „Roku Potopu” zostanie ekologiem albo przynajmniej zacznie sortować śmieci.

A biorąc pod uwagę trafność Orwellowskich wizji, może warto zacząć? Bo co, jeśli Atwood ma rację?


Margaret Atwood, "Rok Potopu", przekład Marcin Michalski, wyd. Znak, Kraków 2010

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

(Nie)grzeczni papieże


Renesans. Odrodzenie humanizmu, szczytnych idei, wiary w człowieka i jego umysł. Po mrocznym fanatyzmie i religijnych uniesieniach średniowiecza ludzie chcą odetchnąć, cieszyć się i samostanowić. Ale jedno miasto nadal pozostaje ciemną plamą na mapie Europy. Watykan, siedlisko spisków, nienawiści i skandali. Siedziba antychrysta. Zarzewie wszystkich konfliktów.

Ten popularny mit historii postanowił obalić Gerard Noel w książce „Występni papieże renesansu”.  Na wstępie należy zaznaczyć, że polskie tłumaczenie tytułu nie ma niczego wspólnego z oryginałem. „The Reneissance Popes” znaczy tyle, co „Papieże Renseansu”. I rzeczywiście, jeśli ktoś nastawia się na pikantne szczegóły z alkowy świętych mężów kościoła, to się przeliczy. Autor w zasadzie ukazuje nam rzeczywistość Watykanu w kompletnie nowy sposób.

Owszem, są spiski, jest symonia, nepotyzm, homoseksualizm. Są i nałożnice. Przede wszystkim widzimy jednak zwykłych ludzi w niezwykłych okolicznościach, którzy zazwyczaj dzielili prawdziwe powołanie z nienaturalnymi warunkami nowej epoki. Często będąc jeszcze umysłowo w Średniowieczu, nie pojęli rozmiaru zmian, które przyniosła ze sobą myśl Renesansu. Dla papieży tych posiadanie potomstwa i kobiet było czymś normalnym, a wprowadzenie celibatu uznawali za coś nienaturalnego. Miotały nimi przyziemne pragnienia, ale trudno ich za to potępiać - przecież żyli w epoce humanizmu, gdzie człowiek wyniesiony był na piedestał.  Cała występność tych księży polegała w większości na szczerości i nieudawaniu lepszych, niż byli w rzeczywistości. Byli ludźmi i nie wstydzili się tego, a Noel w przystępny sposób nam o tym opowiedział, obalając jednocześnie wiele popularnych mitów, którymi często karmią się przeciwnicy, jak i zwolennicy kościoła.

Ci, którzy w kapłanach widzą nadludzi, nie znajdą w tej książce za wiele dla siebie, a tylko utwierdzą się w przekonaniu, że Renesansowy Watykan był siedzibą diabła. Inni przekonają się może, że im dalej kler oddalał się od swojej ludzkiej natury, tym bardziej zakłamany się stawał. Początki tego procesu miały miejsce właśnie pod koniec Średniowiecza, kiedy to kościół nabierał bardziej współczesnych kształtów.

Czy dobrze na tym wyszedł? Gerard Noel nie daje odpowiedzi. Na pewno jednak zachęca do świeżego spojrzenia i do porzucenia stereotypów. 


Gerard Noel, "Występni papieże Renesansu", przeł. Grażyna Waluga, Amber, Warszawa 2007

sobota, 7 kwietnia 2012

Nie wprost o tym, co złe


Niepozorna to powieść. Oparta na wyeksploatowanym schemacie przedstawienia historii z perspektywy dziecka i wykorzystaniu przeciwieństw, wydaje się całkowicie przeciętna. John Boyne oferuje nam jednak drugie dno.
Bruno nie wie, czym jest wojna, więc nie zastanawia się, dlaczego jego ojciec codziennie chodzi w świeżo odprasowanym mundurze. Nie ma też na przykład pojęcia, gdzie leży Dania, ale po co niby dziewięciolatek miałby zaprzątać sobie tym głowę? Zwłaszcza jeśli ma większe problemy. A właściwie to pretensje do całego świata, bo kazali mu przyjechać w nowe, okropne miejsce, gdzie nie zna nikogo i gdzie nie dzieje się kompletnie nic ciekawego. Jeśli już musi tu być, wymieniłby chociaż starszą siostrę Gretel („beznadziejny przypadek”) na babcię. Niemożliwe? To już trudno – i tak najbardziej na świecie chciałby, żeby siostra zniknęła tak czy inaczej.
Komenda ojca: „Przeprowadzamy się” sprawia, że Bruno musi zacząć szybciej dorastać. Nauczyć się samodzielnie organizować sobie czas i próbować rozumieć to, z czym na pewno nie musiałby się mierzyć pod kloszem dobrze znanego środowiska, w otoczeniu przyjaciół. Zmusza go też do głośnego protestu i przekonania się, że dorośli – wbrew temu, czego uczono go w domu z żelaznymi zasadami – nie zawsze mają rację. Nie do pomyślenia w klasycznej niemieckiej rodzinie z lat czterdziestych ubiegłego wieku, całkowicie zależnej od opinii ojca, który z kolei zależny jest od decyzji dowództwa. Jego obowiązki i związane z nimi nieobecności, jak i kwestie dotyczące wszystkich domowników, tłumaczy się dzieciom niezrozumiałymi, szablonowymi określeniami.
Spotkanie z chłopcem w pasiastej piżamie, Szmulem, powoduje, że Bruno nieoczekiwanie musi spróbować wyjść poza schematy, jakimi jest karmiony. Tak widoczne na pierwszy rzut oka różnice między nimi szybko okazują się pozorne. To okoliczności, w jakich przyszło im dorastać tworzą jedyną barierę, ale i tę – jak się okazuje – będąc dzieckiem można z powodzeniem pokonać. Pytanie tylko, za jaką cenę.
(John Boyne, „Chłopiec w pasiastej piżamie”, przeł. Paweł Łopatka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007)

piątek, 6 kwietnia 2012

"Jedynie na tym świecie nie może istnieć doskonałość."


Dusza aktora filmowego z epoki czarnobiałych filmów cierpi w piekle. Niczego o nim nie wiemy, poza tym, że przylatują dwaj aniołowie i oferują mu odkupienie. Musi wrócić na ziemię i dokonać właściwych wyborów. Jedyny problem jest taki, że nie będzie świadomy, że żyje po raz drugi. No i jeszcze - nie będzie już przystojnym, cieszącym się sławą aktorem. Będzie natomiast potworem.

W taki sposób na scenie pojawia się Nicolas Dismas, prywatny detektyw. Urodził się niesamowicie zdeformowany, bardziej przypominając monstrum, niż człowieka. Matka zostawiła go w koszyku, na ganku kościoła , a on, na przekór wszystkim, poradził sobie i przeżył. Spotykamy go już jako dorosłego człowieka, który ma się stać odkupicielem win cierpiącego katusze piekielne aktora.

Akcja książki zaczyna się, kiedy do Dismasa przychodzi wdowa, pragnąca odnaleźć swojego syna. Wszystkie tropy prowadzą do domu spokojnej starości ‘Idealny Odpoczynek’. Jak się później okazuje, dom ten z odpoczynkiem będzie miał niewiele wspólnego, a prawda kryjąca się w podziemiach okaże się okrutna, dla niektórych czytelników pewnie nawet zbyt obrzydliwa.

Nie zdradzając dalszej fabuły, trzeba powiedzieć, że opisy potworności, deformacji ludzkiego ciała, wszelkich seksualnych dewiacji i ludzkiej natury, która okazuje się niejednokrotnie brzydsza od namacalności, mogą niejednego do czytania zniechęcić. Autor poprzez zestawienie tych obrzydliwych elementów próbuje odpowiedzieć na pytania dotycząc kondycji  ludzkiej psychiki i moralności, dając jednocześnie niejednoznaczne odpowiedzi.

Hieronim Bosch "Sąd Ostateczny" (fragment)
Największym atutem powieści jest niewątpliwie główny bohater, który sprawia, że książkę czyta się nie jak zwykły horror, ale kawał dobrej powieści psychologicznej. Nie jest to może „Ulysses", ale jeśli oczekuje się od powieści grozy czegoś więcej, niż tylko opisów masakry, choć ich też nie brakuje, to „Inni” na pewno jest dobrą odpowiedzią na takie oczekiwania.

Różnorodność obrzydliwości jak z obrazów Boscha,  dobrze zarysowane postaci, cienka granica między dobrem a złem i dobrze poprowadzona fabuła. Na pewno warto  poświęcić Herbertowi parę godzin i przekonać się, że piękno jest w oczach patrzącego. 


James Herbert, "Inni", tłum. Małgorzata Kicana, ZYSK i S-KA, Poznań 2002

wtorek, 3 kwietnia 2012

Pan Metamorfoza


Oligarcha Borys Abramowicz Bieriezowski jest oszołomiony: podrzędny agent KGB, Władimir Władimirowicz Putin, odmówił wzięcia łapówki, a mimo to zadanie, które mu powierzono, wykonał w pełni profesjonalnie. Nie ma wątpliwości – trzeba go natychmiast wywindować na Kreml, właśnie taki przywódca jest potrzebny Rosji!
Dwanaście lat później agent KGB nie widzi dla siebie już innego miejsca niż prezydenckie apartamenty i gabinety. Oligarcha natomiast jedenasty rok przebywa na emigracji w Londynie, gdzie pełni honorową rolę wroga numer jeden rosyjskiego rządu. Nie jest oczywiście jedyną ofiarą. Te dwanaście lat to konflikty zbrojne prowadzone pod zardzewiałą przykrywką walki z terroryzmem, upadek niezawisłego sądownictwa, korupcja w każdej instytucji, porwania, kilkuset zabitych „w niewyjaśnionych okolicznościach” opozycyjnych dziennikarzy.
Życie człowieka, który stoi na czele tego „systemu” to pierwszorzędny materiał na biografię – co do tego nikt nie ma chyba wątpliwości. Pojawiają się one kiedy zadamy sobie pytanie: na ile wiarygodny obraz kogoś takiego można stworzyć?
Z książki Mashy Gessen wyłania się dwóch Putinów. Ten sprzed nominacji na premiera w gabinecie Borysa Jelcyna (człowiek całkowicie bezbarwny, który postawił sobie za cel pracę w służbach specjalnych i nigdy specjalnie się nie wychylał) i ten po pewnie wygranych wyborach prezydenckich w 2000 roku. Putina Numer Dwa znamy lepiej – obserwujemy go, ciągle takiego samego (no, ze wzrastającym wskaźnikiem bezwzględności), od lat. Chociażby dlatego ten pierwszy wydaje się bardziej interesujący. Trochę próbował opowiadać nam o nim sam zainteresowany, ale nie można było oprzeć się wrażeniu, że – jak na każdego prawdziwego Władcę przystało – tworzy na użytek opinii publicznej własny mit, który bezwzględnie należy podtrzymywać. Trudno oczekiwać, że dowiemy się czegoś ponadto.
Putin. Człowiek bez twarzy to próba rekonstrukcji biografii politycznej poprzez uwypuklanie co istotniejszych wydarzeń z kadencji prezydenckiej Władimira Władimirowicza, a także z czasu kiedy pełnił on urząd premiera i wyciąganie z nich wniosków. Nie bez znaczenia pozostają tu osobiste doświadczenia autorki (zabójstwo jej przyjaciółki Galiny Starowojtowej) oraz głosy tych, którzy znajdowali się kiedyś w bliskim otoczeniu prezydenta.
Obraz jest dość jednoznaczny. Przywódca największego państwa na świecie jawi się jako karierowicz, bez skrupułów wykorzystujący swoją pozycję. Ignorant – socjopata opętany przez wizję kolejnych kadencji. I pomyśleć, że Bieriezowskiemu udało się przeforsować na Kremlu jego kandydaturę, bo w oczach wysokich urzędników był tym, którym (o, ironio!) łatwo będzie manipulować. Zamiast marionetki zobaczyli bezwzględnego – trochę to cara, trochę sekretarza Komitetu Centralnego. Niezła metamorfoza.
(Masha Gessen, „Putin. Człowiek bez twarzy”, przeł. Julia Szajkowska, Magda Witkowska, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012)

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Mucha goni trzmiela

Piękna pani detektyw w obcisłej mini biegnie na szpilkach korytarzami komendy policji. W rękach niesie plastikową torebkę z dowodem zbrodni. Podaje ją laborantowi. Ten szybko wkłada dowód do kosmicznej maszyny pobierającej za jednym zamachem dna i odciski palców. Jest zgodność. Przepuszczają wyniki przez bazę danych. Morderca złapany. Pani detektyw ma wolny wieczór i idzie na romantyczne spotkanie z mężem.

W taki sposób większość z nas wyobraża sobie śledztwo. Theresa Monsour w „Czystym cięciu” udowadnia nam jednak, że to mrzonki.

Książka od początku zaskakuje. Przede wszystkim od razu znamy tożsamość mordercy. To doktor Michaels, chirurg plastyczny lubujący się w obcinaniu warkoczy, polowaniach na egzotyczną zwierzynę i dwudziestopięcioletniej whisky. Paris Murphy, seksowna policjantka uzależniona od adrenaliny, mniej więcej po jednej czwartej powieści również zna tożsamość mordercy, ale w żaden sposób nie ułatwia jej to złapania go.  Zaczyna się gra.

Narracja przebiega dwutorowo. Mamy tu perspektywę mordercy i pani detektyw. Przemawia to na korzyść książki i mimo, że nie musimy się domyślać kto zabił, to pochłania nas umysł zabójcy, jego sposób patrzenia na świat i kobiety. Tym, co odróżnia doktora Michaelsa od innych seryjnych morderców jest jego wiara. Przez całą powieść dręczy go poczucie winy i strach przed piekłem, a to dość nietypowe jak na faceta, który dusi swoje ofiary gołymi rękami.

Kolejną zaletą książki jest sama Paris Murphy. Odbiega trochę od typowej pani detektyw, do której przyzwyczajeni są czytelnicy kryminałów. Jest mocno wierząca, a drugiej strony morderca fascynuje ją w sposób zbliżony do pożądania. Żadna z niej delikatna kobietka, bo kiedy trzeba staje na ulicy udając prostytutkę i nie stanowi to dla niej żadnego problemu. Jest twarda, pozbawiona wątpliwości natury moralnej, a jednocześnie niepewna własnych zachowań i żądz.

Theresa Monsour napisała dobry kryminał. Prawdziwy złodziej czasu. Na pewno warto zwrócić uwagę na ten tytuł, zwłaszcza, że to dopiero początek całej serii przygód pani detektyw Paris Murphy.



Theresa Monsour - "Czyste cięcie", przekład Anna Łaskarzewska, wyd. Aurum, Warszawa 2009